niedziela, 25 września 2011

Nama saya adalah Kasia :)


Ceremonia otwarcia w Dżakarcie okazała się być całkiem zgrabnie (jak na Indonezję) zorganizowaną uroczystością. Tradycyjnie nie obyło się bez nudnych przemówień, ale były także występy młodzieży z tutejszych szkół, które były naprawdę świetne. Bardzo pozytywnym momentem była także reakcja studentów z Kazachstanu, którzy zaczęli tańczyć swój tradycyjny taniec przy rytmach La Bamby granej na instrumentach wykorzystywanych w gamelan. To się nazywa dopiero różnorodność, no ale w końcu hasłem przewodnim całego eventu było „Unity in diversity”. To zobowiązuje.
Po uroczystości start do Yogyakarty. 15h w autokarze nie byłyby może tak uciążliwe gdyby nie problemy żołądkowe, dreszcze i gorączka … miałam nadzieję, że do jutra przejdą. Ale dzięki temu, że nie mogłam usnąć obserwowałam sobie radośnie (lub czasem mniej) widoki za oknem. A po opuszczeniu Jakarty zmieniły się drastycznie – najpierw rzędy niekończących się wieżowców, centrów handlowych, potoki samochodów. A kiedy tylko opuściliśmy miasto widok zmienił się totalnie. Niemal non stop wzdłuż drogi ciągnęły się wioski na zmianę z polami ryżowymi (a ja w moim spaczonym przez biologię umyślę od razu widziałam grasującą w wodzie Schistosoma mansoni:)). A jeśli po horyzont nie ciągnęły się pola ryżowe,  ich miejsce zastępowały miliony domków. Większość wyglądała z zewnątrz na dość zadbane i schludne, ale pomiędzy nimi, wykorzystując maksimum przestrzeni buduje się chateczki, w których ciężko wyobrazić sobie życie białego city dweller. Pomiędzy tymi domkami niespodzianie wyrastają także piękne, duże domy. Oczywiście podstawowym wyposażeniem każdego domu, nie są drzwi, ale doskonale widoczny nawet z ulicy telewizor, czasem ogromna plazma, które musi być warta więcej niż 10 takich chateczek.
Z prawdziwą Opening Ceremony  spotkałyśmy się w hotelu w Yogyakarcie - powitali nas studenci UAD (Uniwersytetu, w którym będziemy się uczyć bahasa indonesia). Fantastyczni ludzie, którzy chyba nigdy nie przestają się uśmiechać. Nauczyłyśmy się kilku podstawowych zwrotów i nazw jedzenia, którego oczywiście znowu było po uszy. Natomiast pierwsza noc nie była już tak przyjemna jak powitanie. Znowu zero snu, towarzyszenie białemu bratu w toalecie i przeraźliwy ból gardła, dlatego moją pierwszą wycieczką w Jogjy było co? Szpital … Na szczęście nie musiałam w nim zostawać, ale dali mi tyle leków jakbym miała lada moment umrzeć. Po tej ekscytującej wycieczce dostarczono nam nawet więcej emocji – podjechalismy szukać lokum. Zobaczyłyśmy 3 boarding house (czyli prawdopodobnie po prostu pokoje w domach mieszkających tu ludzi) i pierwszy z nich doprowadził nas prawie do łez. Cóż, chyba nie do końca przygotowałam się do tego wyjazdu. Trzeci z nich był nieco lepszy, ale łazienka znowu wywołała panikę. Najlepszy był domek numer dwa, który najprawdopodobniej wybierzemy, jedyny problem polega na tym, że musimy wynająć go na pół roku i zapłacić z góry. Podobno nie powinnyśmy się na to godzić, ale płacić regularnie każdego miesiąca, ale chwilowo nie mamy niestety innej alternatywy. 

Tyle na razie, bez odbioru.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz