środa, 18 kwietnia 2012

Na bogato

Wybrałam się dzisiaj do krainy kiczu i tandety naiwnie poszukując w niej prezentów dla kilku szczególnie zasłużonych osób. Krainy kiczu = największego sklepu z pamiątkami (chociaż częściej spotykam tam grooomady Indonezyjczyków niż białych turystów) zwanego Mirota Batik. Trafiałam tam z podobną misją już kilkukrotnie, za każdym razem naiwnie łudząc się, że znajdę coś ładnego pomiędzy tonami batików, drewnianych łyżek, miseczek, talerzyków, plastikowych owoców, świecących (szkoda, że nie grających i tańczących) wayang’ów, wagin-breloczków (?!), popielniczek, wachlarzyków, kolorowych mydelniczek, porcelanowych Maryjek i sam Bóg wie czego jeszcze. Takich miejsc w Yogy można znaleźć sporo, jednak to jest zdecydowanie największe i wszyysyyystkie podarki jakie sprzedawane są w innych miejscach można na 99% znaleźć też tutaj. A na dowód, że kraina ta istnieje kilka zdjęć. 
















Ćwierćwiecze

Hati-hati! Wpis ponownie okraszony odrobiną osobistych przemyśleń

Liczba otrzymanych życzeń urodzinowych zdecydowanie potwierdziła, że może nie zapomniano o mnie jeszcze w ojczyźnie. Dzięki tym wszystkim wiadomościom zdecydowanie łatwiej wracać i trochę bardziej oswojona z myślą o ujrzeniu polskiej ziemi już, już za momencik, po cichutku odliczam dni do maja. Od teraz też z pełnym przekonaniem mogę stwierdzić, że lubię się starzeć (?!). Chociaż jak głosi ludowa mądrość włókna kolagenowe zaczynają zanikać (damn you fizjologio!). No i podobno „teraz to już górki” i zanim się obejrzę będę zirytowaną, ryczącą trzydziechą… . Zawsze też myślałam, że w wieku lat 25 zdecydowanie będę miała wspaniałą pracę i zwiedzę pół świata jako redaktor co najmniej National Geographic. Cóż, w Polsce czeka na mnie słodkie bezrobocie (oby nie na długo…), ale czasem życie układa się nie do końca po naszej myśli. Ale kto powiedział, że to, co sobie w głowie uroimy jest dla nas rzeczywiście najlepszym scenariuszem? W każdym razie możliwość bycia tutaj jest chyba najwspanialszym doświadczeniem jakie mogło się w mym osobistym ćwierćwieczu przydarzyć i jak to ktoś stwierdził ostatnio "swoim przygodami mogłabym obdarzyć niejednego trzydziestolatka" Szczęściara ze mnie! 

p.s. A do tego mam prawdopodobnie najlepszych rodziców na planecie, ha! Co prawda po drugiej jej stronie, ale już nie na długo. Nadciągam! ;)


piątek, 13 kwietnia 2012

Alternatywna Wielkanoc

Może jako przedstawicielka kraju pełnego narodowej martyrologii Wielki Piątek powinnam spędzić na umartwianiu się i malowaniu pisanek, ale że było to niemożliwe spędziłyśmy go w innej scenerii. Malowniczej, przynajmniej tyle. Korzystając z długiego weekendu (kolejnego, ach ci pracowici Indonezyjczycy ;)) postanowiliśmy wybrać się na poszukiwanie idealnej plaży. 


Tym razem zamiast śmieci (co niestety zdarza się często), fala przyniosła płatki kwiatów. Nie wiem jak i skąd, ale było to dość niesamowite.







 Jak wyłączyć komputer w pełnym słońcu:)










Bardziej ekscytujący był wielkosobotni drifting - spora to odmiana od chodzenia z koszyczkiem. Razem z zaprzyjaźnionym indonezyjskim małżeństwem  - Ari i Rio, wybraliśmy się na wycieczkę do Purwokerto, rodzinnego miasta Ari. Jest to spore miasteczko, pełne hoteli, w którym podobno doszukać się można architektonicznych pamiątek po holenderskim kolonializmie. My znalazłyśmy jedynie spory park rozrywki opływający jarmarcznym kiczem i wodą z kilku wodospadów. Nie wiem czy naturalnych czy sztucznych, ponieważ liczba nagromadzonych dookoła „atrakcji” sprawiała wrażanie, jakby wszystko łącznie z wodospadami i gorącymi źródłami było pomysłem jakiegoś szalonego i kompletnie pozbawionego gustu architekta miejskiej zieleni. Jednak do miasteczka przyjechałyśmy z innego powodu. Ari i jej mąż Rio należą do stowarzyszenia wielbicieli retro samochodów i tego dnia była kolejna jego rocznica. Z tego też powodu zjechały się tutaj przepiękne stare toyoty, daihatsu, mitsubishi itp. Udało się też spróbować driftingu. Ela wirowała w starej toyocie corolli, mi niestety trafił się … samochód dostawczy, czyżby kryterium wyboru samochodów była waga?:) Przeżycie to było może mało mistyczne, ale na pewno podniosło poziom adrenaliny.  









A odpowiadając na zadane kilkukrotnie pytanie: tak, na niedzielne śniadanie zjadłyśmy grzecznie jajkaJ

Konkurs wiedzy o Polsce.

Po 6 miesiącach nie dziwi już zadawane na okrągło i w różnych sytuacjach pytanie „dari mana?” ew. „where are you from?”. Radośnie odpowiadamy, że nasz kraj to Polandiiiiia. Często jest to jedyne pytanie jakie Indonezyjczycy potrafią zadać po angielsku więc czasem naiwnie czekając na dalsze pytania nie orientowałam się, że to prawdopodobnie koniec konwersacji. Chociaż zdarzają się wyjątki. Np. podczas ostatniej wycieczki na Bali, jadąc z Agą na skuterze, zagaił do nas pan z mijającego nas motoru. Tym razem odpowiedź Polandia nie usatysfakcjonowała  go w pełni i jechał obok nas, za nami lub przed nami dobre kilka kilometrów próbując pociągnąć rozmowę, uparciuch. 


Co można usłyszeć mówiąc Polandia? Najczęściej ludzie reagują westchnieniem „Ooooooooch, Polaaandiiiiaa”, zdecydowanie nie mając pojęcia co to i gdzie to. Kiedyś usłyszałyśmy pytanie, czy Polska leży gdzieś w pobliżu USA. Często słyszymy też oczywiście Lech Wałęsa – jest tu nawet tablica upamiętniająca jego wizytę w Yogy w 2010 roku. Niektórzy kojarzą jeszcze Papieża, ale ponieważ to państwo w większości zamieszkałe przez wyznawców islamu nie zdarza się to tak często, jak w przypadku naszego pogromcy komuny, w końcu tutaj również jej doświadczono.  
Indonezyjczycy są wielkimi fanami footballu - boisk nie ma wiele, ale za to co krok można znaleźć halę do treningu futsalu. Dlatego słynni jesteśmy także dzięki EURO2012 i polskim graczom, a najczęściej wymienianym nazwiskiem jest Jerzy Dudek. Ostatnio pojawiły się dwa nowe – Klose i Szczęsny. Jednak o ile się orientuje (a moja wiedza na temat piłki nożnej jest raczej uboga) żaden z nich nie jest graczem polskiej reprezentacji. A kiedy dotarliśmy już do nazwiska Klose dowiedziałam się od nowopoznanego Indonezyjczyka, że Niemcy są jego ulubionym państwem i jest fanem…Adolfa Hitlera.... Cóż, Polska-Niemcy-Hitler może nie jest to błędne skojarzenie, choć trochę smutne, że dla wielu osób pierwsze jakie przychodzi na myśl. W każdym razie stwierdzenie, że jest się fanem Hitlera raczej nie jest dobrą podstawą do przyjaźni.
Z czego jeszcze nas kojarzą? Oczywiście alkohol. Niedawno pan parkingowy na hasło Polandia wykrzyczał wódka! Okazało się, że był kiedyś w Polsce i chyba jedyne co zapamiętał to nasz alkohol. Ale jeśli jest tak wielkim jego fanem może dobrze, że zapamiętał cokolwiek, np. to w jakim kraju się znajduje. Innym razem właścicielka jednej z kawiarni z rozrzewnieniem wspominała Belweder i nie o żaden pałac jej chodziło, ale o słynny jak się okazuje na całym świecie związek chemiczny. Wspomnienie alkoholu przytrafia się nam chyba z resztą najczęściej ;)
Często spotykamy też kogoś, kto ma przyjaciół w Polsce, zna wielu Polaków w Yogy lub nawet w Polsce był. Pewien artysta (bardzo z resztą ciekawy, bo swoją sztukę tworzy z recyclingu) ma przyjaciela z Polski, który odwiedza go co roku. Pracuje podobno w jakiejś telewizji, ale wizytówka jaką pozostawił była już tak wytarta, że ciężko było wyczytać co to za stacja. Innym razem, podczas pierwszej wizyty w naszym ulubionym pubie, okazało się pracujący tam muzyk był kiedyś w Poznaniu gdzie współpracował z jednym z poznańskim zespołów reggae. Jednak chyba najbardziej abstrakcyjne spotkanie z Polską na drugim końcu świata przydarzyło nam się kiedy podczas kolacji w warungu, rozglądając się to w lewo to w prawo nagle musiałam mocno się uszczypnąć, bo siedzący obok Indonezyjczyk miał na sobie koszulkę z wielkim napisem POLSKA na plecach. Okazało się, że dostał ją w prezencie od przyjaciółki z Polski studiującej w "mięście blisko granicy z Niemcami".
Jest jeszcze jedno lingwistyczne skojarzenie z Polską – słowo na K. Mało to chlubne skojarzenie więc powinno może dać nam do myślenia, bo spotkałam się z nim często, oczywiście nie tylko wśród Indonezyjczyków. A, co jeszcze bardziej przykre jeden z naszych indonezyjskich przyjaciół zapytał nas co też to słowo oznacza, ponieważ … tak nazywał go pewien poznany w pracy w USA Polak. Wstyd Panowie! Ciężko było wybrnąć z tej sytuacji więc skarciłyśmy rodaka i powiedziałyśmy tylko, że nie jest to najmilsze słowo… . A przy okazji lingwistycznych zakamarków dwie ciekawostki. Indonezyjskie zdanie „Saya suka dupa” nie ma w sobie ani krztyny wulgarności – oznacza po prostu, że lubimy kadzidełkaJ Takich językowych podobieństw jest więcej – kran, atom, balet, kabel … Jednak zdecydowanie kadzidełka podbiły moje serceJ

A! I jeszcze jedna ciekawostka! Na Bali można podobno kupić pasek z klamrą "Poczta Polska" - ktoś chce taki prezent? ;)

czwartek, 12 kwietnia 2012

Yogya jedzie na Bali i kawałek Bali w Yogy

Skoro podobno pora deszczowa się skończyła, no i do trzech razy sztuka, wizyta Agi w Yogy była idealną wymówką żeby wyruszyć do niej z rewizytą na Bali. Oczywiście podróż zaplanowałyśmy najtaniej jak to tylko możliwe tzn. pociągiem za 35k dojechałyśmy z Yogy do Banyuwangi, stamtąd prom do Gilimanuk na Bali za 7k, a potem … Potem miałyśmy wybór albo rozbić sobie obóz na opuszczonym już o północy dworcu i poczekać na pierwszy autobus do Singarajy, który miał być ok. 5 rano lub pojechać stopem. A, że moje podróżowanie z Agą można określić hasłem „serce i rozum” (ja oczywiście jestem Rozum;)) przedstawiła nie do przebicia argumenty dlaczego właśnie w środku nocy powinnyśmy stać w deszczu na odludziu i łapać stopaJ Przez pierwszą godzinę „łapania” nie trafiłyśmy jednak na NIKOGO, kto wybierałby się do Singarajy. Miałyśmy więc wrócić i zdrzemnąć się na jednej z ławeczek w poczekalni kiedy okazało się, że kolejna ciężarówka jedzie jednak na północ. Co prawda my dwie plus nasze plecaki z trudem już zmieściłyśmy się w kabinie samochodu, ale siedząc dosłownie jedno na drugim, byle tylko kierowca miał wygodniej, wyruszyliśmy w dwugodzinną podróż. Pomimo nieco dziwnych konwersacji Panowie okazali się bardzo mili i podwieźli nas pod samiusieńką asramę.

Takie oto ogłoszenia można znaleźć na słupach tudzież ścianach w Kucie. Jacyś chętni? You might get lucky;]
Z dedykacją dla brata - Karol, nie było słoni, które mogłyby mnie ostrzec, na szczęście postawili znaki ;)


Co może przynieść ze sobą przypływ... .

Jedno z wieeeelu mijanych ogoh-ogoh

Ogromne fale w pobliżu Tanah Lot.




Hati-hati upacara disini!

Kościółek w stylu balijskiej pury.



Dupy wiezie! (j. ind. dupa - kadziełka)

Być burmistrzem Bajery :)


Wizyta w Green School - imponujące!



Zgodnie z zasadą do trzech razy sztuka podczas tej wycieczki na Bali udało się też zwiedzić trochę więcej niż podczas dwóch poprzednich, a wszędzie widoczne były przygotowania do Nyepi – balijskiego Nowego Roku. Właśnie wkroczyliśmy w rok 1934:). Nyepi to dzień ciszy trwający od 6am do 6am następnego dnia. Dlaczego ciszy? Ponieważ wyspa udaje wtedy, że jest opuszczona, żeby przypadkiem żadne obudzone demony i złe duchy nie zechciały się tutaj osiedlić i uciekły do morza. Balijczycy nie mogą tego dnia pracować, podróżować, cieszyć się jakąkolwiek rozrywką, nawet palić świateł, a Ci najbardziej rygorystyczni powstrzymują się także od jedzenia czy mówienia. Jednak Nyepi poprzedza kilka innych uroczystości. M.in. rytuał Melasti, podczas którego Balijczycy zbierają się w świątyniach blisko morza. Mi udało się zobaczyć chyba najbardziej widowiskowy ze wszystkich – Ngrupuk, kiedy wykonywane przez kilka tygodni ogoh-ogoh (kukły z bambusa i papieru, przedstawiające demony i złe siły) po przeparadowaniu przez miasto i zainscenizowaniu kilkakrotnie walki „dobra” ze „złem”, są ostatecznie palone. Podczas tygodnia na Bali na każdym kroku natrafiałyśmy na nowe ogromne, „potwory”, w każdej świątyni trwała praca nad ogoh-ogoh. A co mnie zaskoczyło to tłumy nastolatków, którzy przy baaardzo głośnej muzyce (oczywiście jak to w Indonezji głównie techno beat, ew. rock) siedzieli po nocach i razem przygotowywali ogoh-ogoh. A kto w Polsce maluje pisanki? 
Niestety nie udało mi się zobaczyć Ngrupuk na Bali, ale okazało się, że w Yogy także mieszka sporo Balijczyków, którzy nie przepuszczą okazji do upacary (uroczystości). I było to jedno z bardziej niesamowitych widowisk jakie tutaj widziałam. Momentami mogło wyglądać jak jakieś zamieszki. Gromada ludzi, a wśród nich młodzi chłopcy biegający z pochodniami, z butelkami benzyny i „ziejący ogniem” podczas inscenizowanej walki z ogoh-ogoh, którymi animujący je ludzie w tym momencie rzucali na wszystkie strony. Cały ten huk, hałas i zamieszanie po to, żeby obudzić drzemiące w domach demony, które następnego oszukane panującą  na wyspie ciszą mają pomyśleć, że jest opuszczona i uciec do morza. Przynajmniej do następnego roku.