piątek, 30 marca 2012

Satu Bulan Lagi

Wczoraj wyjechała Dorota. Z naszej silnej polskiej reprezentacji zostałyśmy z Elą już tylko dwie. Przez ostatnie kilka tygodni ciągle więc kogoś żegnamy i jedyne imprezy to imprezy pożegnalne. To jakby po kolei ktoś wymazywał nam przyjaciół z naszej codzienności. Nikt nie wie, gdzie znikają, bo Polska to teraz taka rzeczywistość równoległa, gdzieś po drugiej stronie świata, tak odległa, że wydaje się aż nierealna. Musi jednak istnieć, bo tęskno za nią bardzo. A przedziwne to uczucie tęsknić tak strasznie, ale jednak tak bardzo bać się powrotu. Po siedmiu miesiącach i tym wszystkim, co przeżyłam mam wrażenie jakbym miała zostawić tutaj na zawsze ważną cząstkę samej siebie, bez której strasznie trudno będzie funkcjonować. A do tego dzisiaj dzień przeprowadzki do nowego mieszkania na ostatni miesiąc, co przypomina, że to ostatni moment na zrobienie wszystkiego, na co nie było do tej pory czasu. Zabieram się więc do roboty, żeby niczego nie przegapić!

czwartek, 29 marca 2012

Dieng Plateau i wzruszające pola ziemniaków

Pomysł na wycieczkę na Dieng Plateau brzęczał nam w głowach już od długiego czasu, jednak zawsze wyskakiwało nam "coś". Pewnego pięknego wieczoru zebrałyśmy się więc po prostu żeby bez zbędnego gadania i planowania napisać na Couchsurfingu (dla przypomnienia http://pl.wikipedia.org/wiki/CouchSurfing) wiadomość do jedynego hosta w Wonosobo, miejscowości będącej bazą wypadową do Dieng Plateau. Chociaż planowałyśmy wypad we czwórkę (a jest to spora liczba osób do przenocowania) już następnego dnia otrzymałyśmy pozytywną odpowiedź. Tak więc w piątek rano wyruszyłyśmy w drogę. Jadąc do Wonosobo z Yogy najlepiej jest wyruszyć z Terminalu (autobusowego) Jombor do Magelangu, gdzie trzeba się przesiąść do małego busika do Wonosobo. Terminal w Wonosobo, położony jest trochę poza miastem więc potem czekała nas kolejna przesiadka w żółty busik do miasta, a potem kolejny już pod adres naszego gospodarza. A Harry okazał się najlepszym gospodarzem we wszechświecie. Ma osobny pokój tylko dla couchsurferów, nie pozwoli Ci wyjść z domu bez jedzenia, przygotowuje dla każdego mapę z najważniejszymi punktami na Dieng i ma garść cennych porad. Poza byciem najlepszym na świecie gospodarzem jest również ciekawą osobą. Kręci np. amatorskie filmy, teledyski (w jednym wystąpiła kiedyś mieszkająca u niego couchsurferka z PolskiJ), dokumenty na temat jawajskiej kultury, a po wybuchu Merapi w 2010 roku był jednym z wolontariuszy. Ma także szkołę angielskiego, do której oczywiście nas zaproszono. Zastanawiam się, czy to właśnie szkoła nie stała się przyczyną jego zainteresowania Couchsurfingiem. Może gwarancja częstych wizyt bule w szkole pozwala mu utrzymywać wyższą cenę i prestiż, dzięki jego zagranicznym „przyjaciołom”. Nie było by to zaskoczeniem, ale z drugiej strony przy całej jego ogromnej gościnności chyba lepiej tego nie analizować. Ach! Jeszcze jedna ciekawostka! Podczas naszej wizyty mieszkała u niego jeszcze jednak couchsurferka, pracująca przez miesiąc w jego szkole jako wolontariuszka. Skąd była? Oczywiście, że z Polski! Co tylko potwierdza fakt, że nasi rodacy są wszechobecni J Tego dnia wybraliśmy się jeszcze na wycieczkę na piękne pola ryżowe wokół miasteczka i do ciepłych źródeł, jednak popadujący deszcze szybko nas wypłoszył.





Kolejny dzień był dniem wzruszeń nad polami ziemniaków (i losem owcy ze zdjęcia powyżej, ścigałyśmy  ten skuter dobrych kilka km żeby to uwiecznić:)). Nigdy bym też nie przypuszczała, że zbocza porośnięte kapustą i ziemniakami mogą być tak malownicze. A żeby w pełni móc je podziwiać polecam jednak wypożyczyć skuter – część trasy można pokonać piechotą, dojeżdżając do Desa Dieng bemo z Wonosobo. Jednak na skuterze można zobaczyć zdecydowanie więcej, szybciej i wygodniej, dzięki czemu udało nam się odhaczyć większość „atrakcji turystycznych”, które zdecydowanie warte są wyhaczenia i odhaczenia.

Samo Dieng Plateau to ogromny krater powstały w wyniku wybuchu mistycznej góry Prau. Przez jakiś czas krater wypełniała woda, która z czasem wyparowała, jednak obszar jest nadal aktywny wulkanicznie, czego dowodem są unoszące się opary siarki i przepiękne, ale trujące jeziora. Dieng położone jest na wysokości ok. 2000 m. więc jest tam znacznie chłodniej, ale dzięki temu doskonale się podróżuje. Oprócz malowniczych pól kapusty do zdecydowanych "must see" należy m.in. Świątynia Arjuna odkryta na środku mokradeł dopiero 1814, może dzięki temu udało jej się przetrwać do dzisiaj, a cały kompleks świątynny gromadzi najstarsze na Jawie świątynie hinduistyczne wzniesione w 809r. ku czci Sziwy.  






Dowodem na dalszą aktywność wulkaniczną tego obszaru są Telaga Warna (Colorfoul Lake) i krater Sikidang.  Jednak największa przyjemność sprawia po prostu jechanie przed siebie i podziwianie widoków dookoła (przez co raz dojechałyśmy do drogi kończącej się niemałą górką, trzeba było zawrócić, ale najpierw trzeba było ruszyć się z miejsca, a piękny widok tego nie ułatwiałJ). Kolejna niepozorna dróżka doprowadziła nas do wioski na końcu świata, dosłownie. Prowadzi sobie ona wśród wzgórz, a nagle okazuje się, że ze kolejnym wzniesieniem jest wioska. Wioska zwie się Sembungan i jest podobno najwyżej położoną na Jawie – 2302 m.n.m.p. A w niej droga się kończy. Okazało się, że turyści wspinają się z Sembungan na górę Sikunir, aby podziwiać wschód słońca, my na wschód trochę się spóźniłyśmy i bliżej było już do zachodu, ale i tak na górę wlazłyśmy, żeby jeszcze trochę pozachwycać się widokami. Niestety przez mgłę Merapi ani Marbabu widać nie było, ale warto się tak dotlenić.


Jedną z ciekawostek Dieng są dzieci z dredami. Podobno dzieci te rodzą się mając „normalne” włosy jednak w pewnym momencie stają się one dredami (ciekawa jestem czy to nie przez bród i brak grzebieni, ale podobno prowadzi się nad nimi badania i nadal nie znaleziono odpowiedzi więc chyba nie jest to tak proste;)). Dzięki włosom dzieci obdarzone są „mocami” – są bardziej energiczne, aktywne, silniejsze, a także…złośliwe i psotne. Pomimo to uważa się, że są one szczęściem dla domu, jednak żeby z drugiej strony nie ściągnąć na dziecko i całą jego rodzinę nieszczęścia włosy muszą zostać w pewnym momencie obcięte podczas specjalnego rytuału. W sierpniu każdego roku organizowana jest specjalna procesja do świątyni Arjuna, gdzie dzieci są kąpane w źródlanej wodzie, obsypywane ryże i monetami, a ich włosy obcinane są przez liderów społeczności i wrzucone potem do Telaga Warna (Kolorowego Jeziora). Z okazji tej ceremonii rodzice muszę spełnić każdą zachciankę dzieci i podarować im co tylko sobie zażyczą, np. ciężarówkę pełną krów ….

Mniejszą ciekawostką była właścicielka warunga obok świątyni, w którym zatrzymałyśmy się na rozgrzewającą kawę. Pani była ciekawa ponieważ mówiła po indonezyjsku niewiele lepiej niż my, pomimo młodego wieku posługiwała się głównie jawajskim. Do tej pory wydawało nam się, że zdarza się to tylko w przypadku starszych mieszkańców Jawy, a jednak. U pani znowu zachwycałyśmy się smakiem specjalności regionu – konfiturą z owocu carica. Trzeba spróbować! 










środa, 28 marca 2012

Skuter, rzecz święta

Nie wierzyłam o ile prostsze jest życie w Yogy ze skuterem zanim nie zdecydowałyśmy się na co weekendowe wypady za miasto i eksplorację centralnej Jawy. Komfort życia automatycznie (niczym Honda Vario) wskakuje na wyższe obroty. Po powrocie z Bali, kiedy trochę już na skuterach pojeździłyśmy zdecydowałyśmy się docenić wyspę, na której siedzimy od kilku miesięcy. Wycieczki okazały się być bardzo pouczające, Jawa jest piękna :) Co prawda wydostanie z niekończących się jawajskich miast wymaga nieco wysiłku i długiej drogi, ale kiedy trafi się do tak pięknych miejsce jak np. Dieng Plateau zdrętwiałe od siedzenia na skuterze pośladki nie grają roli.

Na rozgrzewkę wybrałyśmy się na sobotni spacer po dżungli, czyli do Kaliurangu. Miejscowości położonej ok. 20 km od Yogy, z której rozpościera się piękny widok na wulkan Merapi. Niestety dotarłyśmy tam troszeczkę za późno i po wdrapaniu się na punkt widokowy rozpościerał się przed nami wyłącznie dywan mlecznobiałych chmur. Ale wejść było warto, przyroda jest niesamowita. Polecam serdecznie. Katarzyna Wójcik.




Zagadka. Gdzie jest Stycznik? 
Kolejny punkt programu był już bardziej ambitny. Przewodnik Lonely Planet (a jakże!) zainspirował nas, żeby wybrać się na poszukiwanie jednych z najstarszych hinduistycznych świątyń na Jawie. Świątynie znajdują się na wschód od Solo, w przewodniku trasa jest mniej więcej opisana więc gubiąc się tylko kilka razy udało się do nich dotrzeć. A kiedy już minęłyśmy Solo i wszelkie mniejsze miejscowości droga zaczęła piąć się pod górę, co spowolniło trochę naszą wycieczkę nie z powodu mocy w silnikach, ale przez częste przystanki na zrobienie zdjęć. Widoki są przepiękne! Jednak z założenia celem naszej wycieczki były świątynie, których w tych okolicach jest kilkanaście, a my dotarłyśmy do dwóch najważniejszych. Candi Sukuth i Candi Ceto. Rzeźby i reliefy zdobiące świątynie przedstawiają zazwyczaj fragmenty z hinduistycznych eposów, prehistoryczne zwierzęta, czy też…obiekty seksualne. Te ostatnie dzieli się na Lingga (symbol męskości) oraz Yoni (symbol kobiecości), oba symbolizujące płodność. Niektóre z nich można by łatwo przegapić, ponieważ są tylko umowne, symboliczne. Jednak inne są dość „dosłowne”, o czym dalej. Pomimo błądzenia jako pierwszą udało nam się znaleźć Sukuth, świątynię z XV w. położoną na zboczu góry Lawu. Candi Sukuh (podobnie jak Ceto) należy do jednej z ostatnich  na Jawie świątyń hindu-buddyjskich wzniesionych przed ostatecznym upadkiem królestwa Majapahit pod naporem islamu. Głównym zabytkiem jest nieduża, prosta konstrukcja przypominająca piramidę, z reliefami na ścianach i posągami stojącymi przed nią. W tym trzema płaskimi żółwiami, które były prawdopodobnie ołtarzami ofiarnymi oraz figurą przedstawiająca mężczyznę trzymającego swego…fallusa. A z ciekawostek jakich doczytałam się na Wikipedii: zacnej wielkości, bo mający 1,6m długości Lingga z czterema jądrami (na pewno coś symbolizującymi) jest jedną z rzeźb przeniesionych do Muzeum Narodowego. Zanim jednak to się stało przybył tu Sir Thomas Raffles (założyciel mojego ukochanego Singapuru, o którym w kolejnych odcinkach) i znalazł on rzeźbę rozbitą na dwie części (cała świątynia była wtedy w złym stanie) które polecił skleić razem. Podobne akty wandalizmu zdarzały się często (szczególnie w przypadkach prac poruszających temat seksualności) podczas inwazji Islamu w XVI w.







Druga ze świątyń – Candi Ceto, wymagała od nas więcej wysiłku. Skuter, na którym jechały Ela i Krysia nie dał sobie rady na stromym podjeździe i jedna z nich musiała maszerować na górę piechotą. A do tego całkiem mocno się rozpadało, na szczęście nie na długo. Ale cierpliwość została nagrodzona, ponieważ świątynia naprawdę robi wrażenie (biorąc pod uwagę zabytki na Jawie). Podobnie jak w Sukuth głównym budynkiem jest piramida (przypominająca nieco piramidy Inków), a żeby się do niech dostać trzeba pokonać kilkaset schodów i 7 bram. I podobnie jak w Sukuth tutaj tez znajdziemy symbole lingi i yoni.











Jednak chociaż obie świątynie były warte zobaczenia, największe wrażenie zrobił na mnie widok na pokryte plantacjami herbaty zbocza wulkanu. Jawa jest jednak przepiękna!





sobota, 24 marca 2012

Indonezyjska myśl techniczna

Kolejny przerywnik w i tak już mocno opóźnionych "relacjach z podróży". Z okazji dwudniowej awarii wody postanowiłam wrzucić kilka obrazków ilustrujących niezastąpiony geniusz indonezyjskiej inżynierii (gdyby ktoś się zastanawiał - nie, nie chodzę do tej pory brudna. A to dzięki dobremu sercu Eli i płynącej w łazience w jej kosie wodzie;)). 



Nasza ibu kos sprytnie sobie wykombinowała, że będzie mogła znacznie podnieść cenę wynajmu kiedy w łazienkach będzie ciepła woda. Oto konstrukcja, która ma ją zagwarantować. Jak na razie ciepłej wody nie było, ale w tym momencie cieszyłabym się z jakiejkolwiek niebędącej deszczówką (tak pora deszczowa hula nadal w najlepsze) ... .


Nasze ściany (i tak już zacnie obdarzone dużą ilością okablowania) wzbogaciły się o kilka zaskakujących nowości. Taki oto kabelek z włącznikiem zwisa sobie znikąd na naszej klatce schodowej. 


/Zastanawiam się czy ktokolwiek zna historię tych kabli/



 Kabelek ten wije się w towarzystwie starszych modeli dookoła całej kuchni, aż ... 

                             
... trafia tutaj. Do naszego nowatorskiego zlewu, przy którym pracowała cała ekipa "fachowców", efekt ich współpracy mógłby znaleźć miejsce w niejednym znakomitym Muzeum Sztuki Współczesnej 


A na koniec sprawczyni całego zamieszania, czyli popsuta pompa. Tutaj pozostawiona na moment przez kolejnego "fachowca", który pojechał może po nowe części, a może po inspiracje jak złożyć to cholerstwo z powrotem do kupy ... .

Nie wiem też, czy wspominałam do tej pory, że przy każdym deszczu nasz balkonik z kuchnią na dachu jest zalewany, bo niestety przewidziano za mało materiału na daszek i kończy się on troszkę za wcześnie, przez co deszczówka leje się strugami prosto na podłogę. Rynny tez mają inne zastosowanie. Zamiast odprowadzać wodę, w jednej jest dziura dzięki czemu cała woda z dachu, która do niej spływa także ląduje na podłodze! A biedna podłoga przyjmuje to wszystko ze spokojem. Na szczęście ktoś bardzo mądry pomyślał o tym, żeby zrobić dziury w murze, przez które woda ta miałaby sobie zgodnie z prawem grawitacji spływać. Ale. Podłoga jest pochyła w druga stronę. Woda nie spływa więc w stronę dziur, ale w stronę kuchni ... . A kiedy już nie mieści się na górze często mamy małe wodospady na schodach i ścianach. Na szczęście mogę się odgrodzić od całego tego zamieszania, w swoich czterech ścianach - szkoda tylko że nie sięgają one do samego sufitu, tylko kończą w mniej więcej 3/4 drogi. Jednak dzięki temu mogę się doskonale integrować ze współlokatorami - świetnie słychać  wszystko co dzieję się w całym domu, a najlepiej kiedy ktoś o 6:00 rano włącza TV zaraz za moimi drzwiami. "Krótkie ściany" miały jedną zaletę - kiedy w pokoju obok mieszkała Krysia komunikacja była bardzo ułatwiona, a czasem można było sobie coś przerzucić górą zamiast marnować energię na przejście 3 metrów ;)

Co więcej byłam ostatnio w odwiedzinach u koleżanki na Bali, gdzie znalazło się jeszcze więcej przykładów genialnej myśli technicznej. W jej akademiku zlewy wyglądają dokładnie tak: 
http://demotywatory.pl/2578869/Kochanie-po-co-fachowcy (podziękowania dla Kamila Cz. za link:))
Woda leje się więc wszędzie, z wyjątkiem samego zlewu. Sprytni robotnicy widzieli oczywiście po zamontowaniu pierwszego kranu, że chyba jednak coś jest nie tak i są one za krótkie, ale kto by się tym przejmował! Zamiast je wymienić, zamontowali wszystkie w ten sam sposób ... . Dodatkowo krany w pokojach są pozakręcane, bo ich użycie powoduje powódź w pokojach niżej, na korytarzach są cieknące wodą .... lampy, nad głowami faluje na wietrze tekturowy sufit (który w jednym miejscu już się poddał), a w pokoju innej znajomej spadła z sufitu sztukateria. Na szczęście na łózko, które było puste. Dodam, że budynek ma 6 miesięcy. 

Aż cud, że budynki nadal tu stoją.