poniedziałek, 31 października 2011

Turystyka kulinarna vol. 1

Jeśli przyjeżdżając do Indonezji w głowie Wam kołacze myśl, że po powrocie ryż będzie do końca życia wywoływał odruch wymiotny pragnę wyprowadzić z błędu. Rzeczywiście ryż jest podstawowym produktem tutejszej kuchni, a istnieje nawet powiedzenie, że kto w ciągu dnia nie jadł jeszcze ryżu, nie jadł w ogóle, ale..;) 
Przez kilka pierwszych dni nam też wydawało się, że po powrocie nasi zniknie z naszego polskiego jadłospisu na lata. A jednak! Zdarza nam się nawet za nim tęsknić! Poza podstawowym nasi goreng (smażony ryż) wybór jest ogromny, a przez miesiąc pobytu w Yogy na naszych talerzach (lub palmowych liściach) znalazło się już tyle różnych potraw, że nie wiem od czego zacząć.

Śniadanie
Pierwsza rzecz, która wielu Polaków mogłaby zadziwić. Nie ma tutaj chleba. A przynajmniej takiego, jakiego znamy z naszych piekarenek. Tutejszy chleb przypomina najbardziej nasz chleb tostowy i ogólnie rzecz biorąc nie jest to niebo w gębie. Kilka razy udało mi się natrafić na coś, co bardziej przypominało Chleb z prawdziwego zdarzenia, jednak zaporowa cena powodowała, że powstrzymywałam się od eksperymentowania. Bochenek tego "czegoś" za ponad 10 pln! Bardziej popularne są tutaj pakowane w foliowe opakowania bułeczki (roti). Tak wyobrażam sobie jedzenie dla kosmonautów, coś tak sztucznego można zjeść chyba tylko na pokładzie promu kosmicznego. Oczywiście każdy roti jest słodki. Więc nawet gdyby istniała możliwość kupienia żółtego sera (jest tylko paczkowany, topiony, a do tego ekstremalnie drogi) albo wędliny (jeszcze na takie dobrodziejstwo nie trafiłam) trzeba by się pogodzić z wizją zjedzenia szynki w drożdżówce. Bardzo popularny jest np. roti nadziewany czekoladą i … żółtym serem. Jednak Indonezyjczycy nie zrozumieliby naszej tęsknoty, bo dla nich „chlebem powszednim” jest ryż i od niego też zaczynają dzień. Dla mnie jednak nasi goreng o poranku nie jest najlepszym pomysłem więc kiedy znalazłam płatki owsiane zatańczyłam ze szczęścia wśród carefurowych alejek, minusem jest oczywiście cena, ponieważ płatki (jak też większość nabiału) sprowadzane są z Australii. Ale owsianka ze świeżą papają albo mango to prawdziwe Śniadanie Mistrzów i Vonnegut może się schować:)

Obiad/kolacja itp.
Ciężko powiedzieć, czy funkcjonuje tutaj taki podział. Indonezyjczycy jedzą chyba cały czas, zaczynając dzień od ryżu więc jak dla mnie kilka razy dziennie wsuwają obiad (a mimo to są niewiarygodnie szczupli!!) Dlatego najważniejszym i podstawowym sprzętem kuchennym w gospodarstwie domowym każdej szanującej się pani domu jest "rice cooker" - maszynka do gotowania ryżu na parze, wzbogacona w funkcję utrzymywania ciepła. Dostępne są w przeróżnych rozmiarach, gabarytach, kolorach i z większym lub mniejszym wyborem funkcji.

Kilka sztandarowych potraw i przekąsek:
Tahu – rodzaj przekąski z tofu, jak dla mnie niezbyt szałowej, najczęściej smażonej w grubej panierce, na głębokim tłuszczu.

Tahu isi – placki z warzywami w cieście podobnym do naleśnikowego

Ubi goreng – smażone plastry kassawy

Tempeh - również bardzo popularna przekąska. Wygląda jak kotleciki z ziaren soi, dostępne (jak niemal wszystko) w dwóch rodzajach goreng (smażony) lub bakar (pieczony), jednak do tej pory nie udało mi się odkryć na czym do końca polega różnica (wg mnie zależy głównie od fantazji i nastroju kucharza;)

Krupuk – chrupki krewetkowe, smakują jak nasze prażynki … o smaku krewetki:)

Pisang goreng – smażone banany, jednak daleko im od tych z Bangkoku, chociaż tutaj wybór jest jeszcze większy. Na naszej drodze do szkoły ze swoim wózkiem stoi pan, który produkuje najlepsze bananki smażone w czymś na wzór francuskiego ciasta. Super są jeszcze specjalnie suszone i prasowane bananowe paski zanurzane przed smażeniem w cieście naleśnikowym … o diecie można zapomnieć;)

Longtong – ryż sprzedawany w zgrabnych pakuneczkach z palmowych liści, często jeszcze z jakąś niespodzianką w środku, np. mięsem
 
Szaszłyki – kiedy tylko na chodniku jest kawałek wolnego miejsca, rozkłada się tam pani z maleńkim, przenośnym paleniskiem, na którym skwierczą szaszłyczki, czyli nadziane na długie i cieniutkie patyczki kawałki mięsa nieznanego pochodzenia. Najczęściej serwowane z bardzo tutaj popularnym sosem z orzeszków ziemnych. 

Nagasaro – zawinięte w liście bananowca, przygotowywane na parze ciasto z mąki, mleka kokosowego i cukru, a co najważniejsze bananów

Nastar – maleńkie ciasteczka z dżemem ananasowym


Mie goreng – smażony makaron
Mie bakso – zupa podobna wg mnie do rosołu z makaronem i mięsnymi pulpecikami (bakso)
Nasi goreng - smażony ryż 

Gado-gado - ogólnie rzecz biorąc są to gotowane warzywa (nawet ziemniaki!!:)) w sosie z orzeszków ziemnych, a wśród nich powinny znaleźć się jeszcze tahu, tempeh, jajko (telur) na twardo i chipsy krewetkowe (krupuk) 

Na tym ogromnym, kamiennym moździerzu (cobeg) powstaje lotek i gado-gado.


 Lotek – podobnie jak gado-gado, jedna z najbardziej typowych potraw indonezyjskich, zwłaszcza Jawy Zachodniej. Składa się z gotowanych, świeżych warzyw (nieco innych niż w przypadku gado-gado), tahu i chilli polanych sosem z orzeszków ziemnych, podawany tradycyjnie z krupuk.


Wszystkie te przekąski (i miliony innych, których jeszcze nie spróbowałam, ale będę aktualizowała wpisy;)) można kupić dosłownie wszędzie, a nawet nie wychodząc z domu. Po ulicach przechadzają się lub jeżdżą ze swoimi wózkami obwoźni sprzedawcy i obwieszczają swoje przybycie uderzaniem w metalowy garnek, robiąc przy tym taki hałas, że nie da się ich przegapić;) A takich jadłodajnie jak poniżej są dosłownie miliony.

Gdybym miała wybrać niestandardowy Top 7 wśród miejsce, w których się do tej pory stołowałam, na liście na pewno znalazłyby się:
1.) Grzybowy raj :) - wyróżnienie za niespodziewania najlepsze do tej pory jedzenie. Nie pamiętam jak nazywało się to miejsce, ale serwowano tam wyłącznie potrawy z grzybów (aż zatęskniłam za naszą piękną, złotą jesienią) i nigdy bym nie przypuszczała, że może ich być aż tyle. Szaszłyki, zupy, grzyby smażone, gotowane, pieczone. Co tylko przyjdzie do głowy! Super był też sam wystój miejsca, a na jednej ze ścian można było podziwiać hodowle różnych gatunków (nie chodzi mi tu oczywiście o klasycznego grzyba jakiego często można obserwować na ścianach w akademikach;)).



2.) House of Raminten – wyróżnienie dla najbardziej freak restauracji
Chyba jedno z najbardziej popularnych miejsc w Yogy, o czym może świadczyć to, że przy wejściu ustawione są przed TV rzędy krzesełek, na których ludzie czekają na wolny stolik. Kiedy tam byliśmy wszystkie krzesełka były zajęte. Dlaczego miejsce jest tak popularne? Powodów może być kilka, po pierwsze właścicielem House of Raminten jest Drag Queen, a jej/jego wizerunki są widoczne wszędzie wewnątrz i na zewnątrz - przed wejściem jest ogromny plakat przedstawiający Hamzah'a. A w tym nietolerancyjnym i konserwatywnym kraju jest czymś na prawdę wyjątkowym. Jednak nietuzinkowy właściciel to nie wszystko. Serwują tutaj tradycyjne ziołowe mikstury (jamu), a także przepyszne dania kuchni indonezyjskiej i europejskiej. Kelnerzy i kelnerki ubrani są w tradycyjne stroje, do których doszyte mają dzwoneczki...jest to ostrzeżenie, że zbliża się rachunek:) Wystrój też jest specyficzny – można mieć wrażenie, że jest się w powozowni (gdzieniegdzie jako dekoracja stoją dość pokaźnej wielkości powozy) lub stajni (w drodze do łazienki mija się…stajnie, a w niej konie). Mniej przyjemne jest to, że obok tych stajni znajduje się miejsce mycia naczyń… . Generalnie fajne miejsce, niezbyt drogie i mimo bliskiej odległości od Malioboro, nie ma tu gromad bule.



Jeśli zdarzy Wam się dłużej poczekać na zamówienie, na ścianie wisi usprawiedliwienie. "Wszyscy tutaj jesteśmy absolwentami "Szkoły specjalnej", proszę o tym pamiętać, czekając trochę dłużej".


3.) Wózek w zakładzie samochodowym – wyróżnienie dla jadłodajni w najdziwniejszym miejscu
Chyba najbardziej hardcorowe miejsce w jakim do tej pory jadłyśmy. Tradycyjny wózek przy ruchliwej ulicy serwujący mie ayam (zupę z kurczakiem i makaronem) ewentualnie wersję smażoną czyli mie goreng. Nie byłoby w tym nic wyjątkowego gdyby nie to, że stolik (jeden, ale bardzo długi, żeby ułatwić spożywającym posiłek ludziom socjalizację;)) stał pomiędzy dwoma kanałami samochodowymi, tuż obok wiekowej, kilkutonowej ciężarówki. 




4.) Warung „po drodze ze szkoły” – wyróżnienie dla najlepszej soup ayam (rosołek bez makaronu, my domawiamy sobie jeszcze ryż)


5.) Bintang – wyróżnienie dla najbardziej „białej” knajpy.
Kiedy pytałam mieszkańców o miejsce, gdzie można sobie wypić piwo bez akompaniamentów muezinów, ale raczej gitar, wszyscy polecali Bintang. Więc. Miejsce jakich miliony w Polsce, pozbawione klimatu, nic specjalnego. Jest jednak jedna rzecz, która powoduje, że od czasu do czasu można tam wpaść. Zimne piwo 0,7l. Co prawda jak na tutejsze ceny, jest ono dość drogie, ale porównując do cen w Polsce wychodzi trochę taniej. Do 19:00 (kiedy kończy się happy hour) kosztuje 23 000 Rp (ok. 9,2 pln), po 19:00 ok. 35 000 Rp (ok. 14 pln), ale są o prawie ¼ większe. A co więcej sklepowe ceny są niemal identyczne więc zawsze przyjemniej wypić piwo w lokali niż przed marketemJ Serwują tam także słuszne i smacznie wyglądające porcje nie tylko tutejszej, ale też europejskiej kuchni. Generalnie polecam tylko osobom, które żyć nie mogą bez piwa albo marzą o towarzystwie europejczyków.

6.) Wyróżnienie dla najlepszej restauracji fusion – kuchnia polsko-chińsko-koreańsko-indonezyjska, czyli nasz kos. 
Popisowe dania Sisi, a poniżej nasze placki ziemniaczane i sałatka jarzynowa. Jednak wymyślenie polskich potraw, które jesteśmy w stanie tutaj zrobić jest wyzwaniem ze względu na brak składników, chociażby nabiału. Wyzwaniem jest też usmażenie placków na woku ;)

7.) Wyróżnienie dla najgorszego wyboru;]
Jednego z pierwszych dni pobytu kiedy w stosunku do warungów stosowałyśmy jeszcze zasadę ograniczonego zaufania, zamówiłyśmy (jak nam się wydawało) bezpieczne zupy. 
Zupa zwana pomidorową - mogę się tylko domyślać, że ze względu na pływającego samotnie pomidora.
Krem ze szparagów - w sumie wybór znacznie lepszy niż pomidorowa, ale konsystencja (a'la katar) i mdły smak nie zachęcał do wiosłowania łyżką

The End of Part One! 
i
Selamat Makan! (Smacznego!)

środa, 19 października 2011

Dream popowa pocztówka dźwiękowa

Jeśli ktoś zazdrości mi białego piasku, szumiących fal oceanu i wygodnego hamaku może być spokojny. Otóż wizja ta jest o lata świetlne oddalona od prawdy. Plaże są i owszem, ale najbliższa (Parangtritis) jest położona 20 km od miasta i bez skutera dojechać jest bardzo trudno. Co prawda jeżdżą tam nawet autobusy TransJogja, czyli tutejsza bardzo uboga komunikacja miejsca, ale ostatni wraca do miasta ok. 17:00 więc trzeba się dostosować. Ewentualnie nocować pod chmurką. Sama plaża jest podobno mało atrakcyjna (jeszcze nie dotarłam więc nie wiem:)) - tłoczna, dość brudna, a do tego nawiedzona:) Mieszkańcy Yogy są przekonani, że krocząc po niej w zielonym stroju ściągnąć można na siebie nieszczęście i niechybną śmierć. 
Pantai Parantgritis pozostaje więc jeszcze do sprawdzenia, a tymczasem udało się zobaczyć inną, a nawet trzy inne i to jednego dnia! Nasz uniwerek zabrał nas na wycieczkę do regionu/okręgu (?) Gunungkidul. Mąż jednej z wykładowczyń z UAD zajmuje tam wysokie, rządowe stanowisko więc na nasze powitanie przygotowano niezłą fetę. Oprócz tradycyjnie ogromnej ilości jedzenia, był też pokaz regionalnego tańca Reog, związanego z opowieściami Panji. Zazwyczaj bierze w nim udział 10 osób, tym razem było ich zdecydowanie więcej, a wg mnie jeden Pan znalazł się w zespole przez przypadek. Gdyby nie to, że jesteśmy w Indonezji pomyślałabym, że jego ruchy wskazują nieco na spożycie. But let's get back to the topic. Panji był księciem Wschodniej Jawy, a jego życie stało się tematem cyklu indonezyjskich legend. Podobnie jak Ramayana i Mahabharata, opowieści te stały się źródłem inspiracji poetów, a związany jest z nimi również początek tradycji wayang, czyli teatru płaskich, skórzanych lalek, które nierozerwalnie wiążą się z kulturą Indonezji. Opowieści te rozprzestrzeniły się także poza Wschodnią Jawę, nawet do Malezji, Tajlandii i Kambodży.
Wszystko więc bardzo ładnie, ale po 45 minutach monotonnego tańca bardziej pochłonęło mnie robienie zdjęć okolicznym mieszkańcom, którzy zabrali się na darmowe popisy. 


Właściwym celem wycieczki były jednak plaże - powiedziano nam, że najpiękniejsze i najsłynniejsze w okolicy Yogy, więc nie trzeba chyba dodawać, że nastawiłyśmy się na prawdziwe rajskie widoki. Niestety. Nie do końca w ogóle rozumiem sens robienia objazdowej(?!) wycieczki po plażach dla studentów muzułmańskiego uniwersytetu. Tradycyjnie musieliśmy być ubrani co najmniej od kostek po ramiona, ja zaszalałam - założyłam sandały i miałam odsłonięte kolana, taka ze mnie mała rebeliantka… No, a skoro i tak nie można było się poopalać ani pływać (a to też ze względu na ogromne fale i bardzo kamieniste wybrzeże), żeby zgrabnie zorganizować nam czas przez cały dzień zrobili nam trip po trzech plażach – Baron, Krakal i Kukup. I to chyba wszystko, co można by powiedzieć na temat całego wypadu. Może jeszcze to, że Indonezyjczycy robili nami/z nami więcej zdjęć niż gdziekolwiek indziej, więc na każdej z plaż uciekałyśmy w najbardziej odludne miejsce, żeby tylko tego uniknąć. Niektórzy niestety fotografowali np. z daleka albo przysiadali na moment w pobliżu i uciekali. W mieście jest to do zniesienia, ale w takim natężeniu można się mocno zirytować. Wolę nie myśleć, co by się działo gdybyśmy pojawiły się tam w bardziej plażowym stroju… Ach! No i oczywiście Indonezyjczycy niestety nie znają pojęcia ochrona środowiska, więc plaża zbyt czysta nie jest. Mam nadzieje, że wszyscy zazdrośnicy czują się teraz trochę lepiej:)

Jedyną pozytywną rzeczą były miłe dla oka widoki.










p.s. w ramach obietnicy wysłania milionów kartek przesyłam na razie pocztówkę dźwiękową:)

http://www.youtube.com/watch?v=wYkIDyC_paQ&feature=feedf





poniedziałek, 17 października 2011

Merapi

Każdego dnia z naszego prywatnego Merapi Observation Point zlokalizowanego na dachu (czyli w kuchni) spoglądałyśmy na Gunung Merapi i planowałyśmy kiedy wreszcie uda się uskutecznić wspinaczkę. Trzeba było się spieszyć, bo w porze deszczowej wejście na górę jest znacznie trudniejsze. Po kilkukrotnym przekładaniu wyprawy wreszcie udało się zgrać terminy i w pięć bab ruszyłyśmy zdobywać szczyt. 

Wspinaczkę na Merapi (2911 m.n.p.m.)  można zacząć z dwóch miasteczek – Selo (położonego wyżej, u północnego zbocza wulkanu) albo Kaliurang (przy południowym zboczu, więc znacznie bliżej od Yogyakarty). Według pierwotnego planu miałyśmy zacząć właśnie z Kaliurang ponieważ dużo łatwiej jest się do niego dostać. Ale. Wspinaczka trwa dwa razy dłużej, chcąc zdążyć przed wschodem trzeba by zacząć ok. 22:00. Co ważniejsze w Internecie nie ma zbyt wielu informacji na temat przebiegu takiej wyprawy, a istnieje nawet prawdopodobieństwo, że nie uda nam się wejść na samym szczyt. Mimo to plan zmienił się dopiero dużo później. Żeby dostać się tam jak najtaniej i najszybciej zdecydowałyśmy się ok.18:00 złapać taksówkę na północy miasta (jako pożyteczną wskazówkę polecam terminal Condongcatur, do którego dojeżdża TransYogya). Jednak po przeanalizowaniu jeszcze raz wszystkich informacji jakie udało nam się zdobyć zdecydowałyśmy się wejść na Merapi z Selo. Problem polegał na tym, że jedyną opcją dostania się tam była o tej porze taksówka, a trasa ma ok 65km. Zaczęło się więc targowanie. Udało się już za trzecim podejściem, pan kierowca wielce uradowany zgodził się wziąć naszą piątkę za 200 000 rupii. Jednak podróż z nim nie trwała długo. Najpierw pojechał z złym kierunku, a po kolejnych 15 minutach okazało się, że zawiezie nas tam jego kolega. Uprzedziłyśmy więc kolegę, że umowa była na 200 000 i z łokciami w brzuchu osoby obok wbiłyśmy się do, chyba jeszcze mniejszej niż poprzednio, taksówki. Pan Kolega jednak też po jakimś czasie poczuł się zagubiony i co jakiś czas musiał pytać o drogę, co nie poprawiało naszego samopoczucia. Jednak „najgorsze miało dopiero nadejść”. Droga do Selo, które położone jest ok. 1 500 m.n.p.m., jak można się domyślać pnie się do góry, a co się z tym wiąże jest długa, kręta, wąska i przerażająca. Szczególnie nocą. I we mgle. Kiedy momentami nie widać nic na odległość większą niż 2 metry. Innym kierowcom nie przeszkadzało to jednak zbytnio, bo biorąc pod uwagę okoliczności ruch był bardzo duży. Z przerażeniem więc patrzyłyśmy jak kierowca wyprzedza na trzeciego, jak ledwo wyrabia się w zakręcie albo jak prosto na nas jedzie inny samochód albo skuter. Ja osobiście widziałam już całe życie przed oczami, kiedy wjeżdżając pod kolejną stromą górę nagle samochód zaprotestował i cofnął się kawałek do tyłu. Żeby nie skończyć podróży w przepaści za nami wysiadłyśmy i bez zbędnego balastu, czyli nas, udało się kierowcy podjechać dalej. Po dwóch godzinach jazdy w tych stresogennych warunkach udało się dotrzeć do Selo (oczywiście pytając jeszcze kilka razy o drogę). Kierowca też musiał się nieco spocić, bo zażądał dodatkowych 50 000. Początkowo byłam nawet za tym żeby zapłacić mu więcej, biorąc pod uwagę tą przerażającą drogę, ale kiedy zrobił się agresywny szybko zapomniałyśmy o tym pomyśle i poszłyśmy szukać jedzenia i ciepłej herbatki. Udało się znaleźć otwarty warung, w którym dowiedziałyśmy się że ok. północy przejeżdżają wycieczki i ok. 1:00 w nocy zaczynają wspinaczkę. Tej bezcennej informacji udzielił nam przewodnik, który przez całe 3 czy 4 kolejne godziny próbował namówić nas na swoje usługi powtarzając wciąż jakie wspinanie bez przewodnika jest niebezpieczne. Oczywiście miło odmówiłyśmy i ok. 0:30 podeszłyśmy do Base Camp żeby poczekać aż wyruszy wyczekiwana wycieczka. Widok wszystkich ludzi (o dziwo głównie Indonezyjczyków) i szerokiej asfaltowej drogi prowadzącej do New Selo baaaaaardzo przypomina trasę do Morskiego Oka, jest tylko trochę bardziej stromo, więc radośnie ruszyłyśmy pod górkę. Jednak przyjemna droga skończyła się już po ok. 2 km kiedy minęłyśmy ogromny-niczym-z-Hollywood napis NEW SELO. 

 fot. by K

Od tej pory zaczęło się wchodzenie po stromej ścieżynce i obsypującym się spod nóg piachu. Wchodzi się więc bardzo powoli, bo znaleźć mocne oparcie nie jest łatwo. Dla urozmaicenia po ok. 1h nie szło się już po samej piaskownicy, ale pojawiły się też kamienie, które usuwały się spod nóg razem z piaskiem. I tak przez 4h. Po ciemku, prawie na czworaka, od czasu do czasu przełażąc po większych głazach, które torują przejście. A im wyżej, tym oczywiście chłodniej (oczywiście nie przypuszczałam, że po pokonaniu pewnej wysokości kończą się tropiki, polecam brać polarek i kurtkę chroniącą od wiatru...) Do pierwszego wypłaszczenia dotarłyśmy przed 04:00, wschód słońca więc już tuż tuż. Gorzej tylko, że każda minuta na tym przeraźliwym wietrze jaki wiał na górze była koszmarem. Zeszłyśmy więc trochę poniżej krawędzi, żeby schować się przed wiatrem i przytuliłyśmy jedna do drugiej. Przez cały czas przechodzący ponad nami przewodnicy świecili na nas latarkami jakby sprawdzali, czy to na pewno ludzie siedzą na dole. Kiedy przechodziłam obok tego miejsca rano zrozumiałam dlaczego. Kilka kroków dalej mogłoby kończyć naszą wycieczkę… Przetrwałyśmy tam ok. 30 minut, potem zrobiło się już tak zimno, że siedzenie dłużej nie miało sensu. A na wschodzie niebo bardzo powolutku zaczęło robić się różowe. Żeby tylko wytrzymać do świtu. Ruszyłyśmy więc dalej. Pod ostatnim podejściem na sam szczyt jest spore plateau, wprost stworzone do rozstawiania namiotów, których zazdrościłyśmy w tym momencie jak niczego innego na świecie.


Na szczęście tutaj po raz pierwszy na ratunek przyszli nam Indonezyjczycy. Użyczyli nam kawałek maty w miejscy osłoniętym od wiatru ogromnym kamieniem i na niej doczekałyśmy wschodu słońca. Wulkaniczne skały w pierwszych promieniach słońca to piękny widok, ale nadal czekałyśmy na upragnione WOW i opadnięcie szczęki. A może było nam za zimno żeby docenić w pełni widok i bardziej zależało tylko na tym, żeby wreszcie słońce wzeszło i zaczęło grzać, niż popisywało się kolorowaniem nieba. Wschód na nasze szczęście czy też nieszczęście nie trwał długo i powolutku zaczynało robić się jaśniej i cieplej. Z każdą minutą coraz lepiej widać było sam szczyt Merapi, a krajobraz dookoła …. WOW! Wreszcie:) Szkoda tylko, że nadal nie miałyśmy czucia w rękach i trudno było nawet zrobić zdjęcia:) Wtedy jak znak od niebios niedaleko rozpalono ognisko. Ratunek! Ogrzanie dłoni przy ogniu było zbawieniem, a Krysia była nawet w stanie pokonwersować nieco po indonezyjsku (jak widać nauka języków jednym przychodzi łatwiej, innym trudniej;)). Poczęstowano nas też czymś trudnym do zidentyfikowania, a kiedy trochę odtajałam przyszedł czas na sesję fotograficzną, jej wynik poniżej.









Nie zdążyłyśmy też odejść daleko kiedy inna spora grupa Indonezyjczyków zaproponowała nam kawę!! Najpierw ognisko, teraz gorąca kawa – jesteśmy w niebie, a przynajmniej coraz bliżej niego:) Była to chyba najlepsza kawa jaką w życiu piłam – gorąca, słodka, z odrobiną mleka za to z dużą ilością rozgrzewających, korzennych przypraw. W ramach „podziękowania” zrobiłyśmy sobie zdjęcie i od tej pory chyba każdy w okolicy wiedział, że trzy wariatki z Polski lezą na sam szczyt bez przewodnika.Więc trzeba było zacząć leźć. A nie było to takie proste. 300 metrów stromego podejścia, co nie jest może aż tak skomplikowane kiedy wchodzi się po mocnej, grafitowej skale. I ma się kondycję i doświadczenie;) Tutaj natomiast pnie się do przodu po piaszczysto-kamiennym gruzowisku. Mniej więcej w połowie drogi do krateru "stabilniejszych" skał jest trochę więcej, ale nadal przypomina to trochę włażenie po ruchomej skałce wspinaczkowej bez asekuracji.




Dopiero na górze, kiedy usiadłam na z dołu upatrzonej pozycji w pobliżu krateru uświadomiłam sobie, że chyba nie chcę tam dłużej być - wyszło na jaw jaki ze mnie tchórz i byłam tak sparaliżowana strachem, że uczepiłam się jednej skały i ostrożnie rozglądałam dookoła. A w zasadzie tylko w lewo i w prawo, bo za mną znajdował się krater, z którego od czasu do czasu buchały opary siarki.

 Widok za mną - zdjęcie robione z rąsi, żeby tylko nie zbliżyć się krateru, stąd pasek od aparatu w kadrze;]

Widok przede mną.


Do wejścia na sam szczyt brakowało co prawda jeszcze 11 metrów, ale jakoś nie zależało mi na śmierci w kraterze więc tylko Dorota wspięła się na samą górę. Za to ja z Krysią swoim strachem dostarczałyśmy rozrywki Indonezyjczykom, którzy piknikowali obok. Po jakimś czasie trzeba było jednak zacząć schodzić w dół żeby nie usmażyło nas słońce i żeby zdążyć przed wschodzącymi chmurami. Początkowo schodzenie wydawało się jeszcze gorsze niż wchodzenie na krater, ale jeśli już minie się bardziej skalisty fragment i opracuje się dobrą metodę, polegającą głównie na zjeżdżaniu na butach…jest całkiem fajnie. Wygląda to mniej więcej tak: 





 Na dole po wysypaniu z wydętych od kamiennej zawartości butów kilograma zaprawy murarskiej można było ruszyć dalej. Jednak wcześniej jeszcze pamiątkowe zdjęcie z poznanymi na szczycie Indonezyjczykami, ich flaga po odwrócenie doskonale zastąpiła naszą polską:) Dopiero w dzień widać też jaka piękna jest ta trasa i dopiero teraz wymyśliłam kolejną przyczyną wchodzenia nocą. Oprócz a. chęci obejrzenia wschodu słońca na szczycie b. uniknięcia usmażenia przez słońce c. uniknięcia utonięcia w chmurach, jest jeszcze jeden powód. Gdybym widziała jak wygląda ścieżka i jak wysokie, i strome są oddalone ode mnie na kilka metrów zbocza chyba bym się nie zdecydowała;) Jest i powód e. Piaszczysta ścieżynka, po której się w/schodzi, nocą jest trochę bardziej wilgotna i może trochę bardziej stabilna. A już na pewno mniej się pyli. Schodzenie po takiej pionowej pylącej straszliwie, piaskownicy spowodowało, że pod koniec co chwilę lądowałam na pupie, bo ze zmęczenia nie byłam już w stanie utrzymać równowagi. Tak więc brudne jak chyba nigdy w życiu, z pyłem w … w sumie wszędzie ok. 10:30 dotarłyśmy do Selo. Ach! No i oczywiście trochę nam się trasa pomyliła. Część drogi prowadziła bardziej off roadowo ścieżynkami dla lokalesów przez ich plantacje. :






 Jednak dotarcie do Selo nie było końcem przygody. Okazuje się, że tak turystyczna miejscowość jest pułapką jeśli nie ma się skutera, wykupionej wycieczki autokarowej albo miliona monet na powrót taksą. W „informacji turystycznej” dowiedziałyśmy się jak mamy jechać i chociaż przed nami rozpostarła się wizja trzech przesiadek miałyśmy szczęście, bo busik, którym miałyśmy pokonać pierwszy etap Selo – Bololai nadjechał po kilku minutach. Po ustaleniu wstępnej ceny (8 000 rupii) rozsiadłyśmy się na końcu zaraz za panią wiozącą siedem 30 litrowych baniaków z benzyną, dziecięcy rowerek, dwa GIGANTYCZNE chyba 2metrowe opakowania jakichś dziwnych prażynek i tajemniczy karton. Jej miejsce zajęła potem pani ze skrzynką jajek i drugą skrzynią pełną pojęcia-nie-mam-czego. 




W trakcie trasy zmieniła się też wstępna cena i urosła nagle do 10 000, na co zareagowałyśmy oczywiście głośnym sprzeciwem i zapłaciłyśmy 8 000, które i tak było pewnie ceną dla turystów. W Bololai musiałyśmy przesiąść się na transport do Solo. I tutaj bardzo przydało się bycie bule, bo nie ujdzie się niczyjej uwadze i pan z podjeżdżającego w tym samym czasie autobusu krzyczał dokąd jedzie tak długo, aż same ustaliłyśmy że to ten właściwy :) Tym razem za 5 000 jechałyśmy wręcz w luksusach, bo siedzenia były całe, a nawet klima działała. Niestety okazało się, że autobus zatrzymuje się na jakiś strasznych przedmieściach, a do tego już stoi kolejny do Yogyakarty i przymusowa wycieczka do Solo nie zakończy się zwiedzaniem. Ostatni fragment był najgorszą podróżą ever – gorąco jak w piekle, pan zbierający kasę oprócz tego, że znowu chciał nas oszukać, cały czas się wydzierał i walił czymś w jakąś rurę. Miałam ogromną ochotę skrócić jego żywot. Wrażeń dźwiękowych dostarczali nam też (wsiadający na każdym przystanku) uliczni grajkowie. Oczywiście wszystkim miało się ochotę zapłacić za opuszczenie autobusu. Z jednym wyjątkiem. Jeden, chyba najmłodszy ze wszystkich, chłopiec miał świetny głos (przypominał mi Florence Welsch…:)) i postanowiłam wspomóc go „aż” 2 000. A kiedy siedząca obok mnie pani zobaczyła moje pieniądze, schowała swoje 500 rupii i też wyjęła 2 000. Tak więc pomogłam mu nawet podwójnie:)
 
Wreszcie, po prawie 24 h wróciłyśmy do domu wymęczone, głodne i niesamowicie brudne, ale szczęśliwe jak chyba jeszcze nigdy w Yogy:) 

p.s. Popełniłam chyba najdłuższy post w moim życiu, ale mam nadzieję trochę przydatnych i praktycznych info da się w nim znaleźć :)