wtorek, 29 listopada 2011

Tercetem do Solo

Misja Wycieczka do Solo podejście drugie tym razem zakończyła się pełnym sukcesem – a przynajmniej nie tak oczywistym jak mogłoby się wydawać, dotarciem na miejsce. Tydzień temu scenariusz był taki. Pobudka sms’owa – „Hej, co z tym Solo, ja za godzinę mogę być gotowa”. Czy potrzeba było coś więcej? Szybkie pakowanie, wciągnięcie tradycyjnej owsianki i w drogę. Niestety na Dworzec Kolejowy Tugu dotarłyśmy o dosłownie kilka minut za późno. Akurat tym razem pociąg przyjechał i odjechał punktualnie. A kolejny dopiero za 3h, teoretycznie wg rozkładu miał być o 13:35. Co teraz? Szybkie kartkowanie przewodnika w poszukiwaniu nowej destynacji. Padło na Kaliurang, terminal z którego miały odjeżdżać busiki teoretycznie nie znajduje się daleko od Tugu więc ruszyłyśmy w jego poszukiwaniu (oczywiście tradycyjnie piechotą, co nadal wszystkich dookoła szokuje;)). Niestety na miejscu okazało się, że żaden z kilkunastu busów do Kaliurangu nas nie zawiezie, a panowie kierowcy wydawali się nawet dość zakłopotaniu pytaniem o tą trasę. Wskazali tylko, w którą stronę trzeba nam się na Kaliurang kierować – nie wiem czy przypuszczali, że nawet tam dojdziemycpiechotą czy może należało łapać transport na ulicy. Zaczęłyśmy więc iść we wskazanym kierunku w nadziei, że może spotkamy na swojej drodze inny dworzec albo inne rozwiązanie. I rzeczywiście jedno „rozwiązanie” znalazło nas samo dość szybko. Pewna Pani W Średnim Wieku, która mogła się pochwalić posiadaniem samochodu "z dużą paką", zaproponowała, że nas na niej podwiezie. Za jedyne 200 000 Rp, czyli tyle co taksówka za dwa razy dłuższą trasę do Selo. Grzecznie więc podziękowałyśmy i wycieczka po marudzeniu jeszcze przez kilka minut zakończyła się w najbliższym warungu. Nasz total fail usprawiedliwić mogę  tylko tym, że była to niedziela 13tego…  A! Zapomniałam wspomnieć o nieco groźnie wyglądającej manifestacji przeciwko Barakowi Obamie przez której środeczek przejeżdżałyśmy autobusem. Mogła mieć coś wspólnego z rozpoczynającym się w kolejnym tygodniu balijskim szczytem państw ASEAN, na którym zaplanowano obecność prezydentów Australii, Chin, Indii, Japonii, Korei Południowej, Rosji oraz USA właśnie. A dokładnie w tym samym czasie kiedy autobus przedzierał się przez tłumek, w przewodniku przeczytałyśmy, że Solo słyniez antyzachodnich manifestacji i jest jednym z najbardziej konserwatywnych i muzułmańskich miast w Indonezji … . 

Za drugim podejściem jednak udało się dojechać, chociaż nie obyło się bez małego opóźnienia. Na szczęście PKP przyzwyczaiło nas do tego, że rozkład często mija się z prawdą. I to dość znacznie. Inne podobieństwa? Pociągi do złudzenia przypominają nasze interregio albo te z Kolei Mazowieckich. Plastikowe siedzonka, trochę obdrapane. Niektóre okna nie dają się otworzyć więc gdyby nie klimatyzacja (tutaj wyprzedzają PKP) można by się udusić, bo ludzi podróżujących pociągami jest całkiem sporo. I podobnie jak w Polsce – kto pierwszy ten lepszy, a że już nie raz widziałam jak Indonezyjczycy przepychają się np. do autobusu, strategicznie zajęłam w miarę bezpieczną pozycję, która pozwoliła mi wskoczyć do środka nie staranowana przez spory tłumek. Jednak mamy tutaj nad innymi przewagę, a Krysia ze swoimi ponad 170 cm wzrostu ma ją na pewno – kiedy w drodze powrotnej poczekałyśmy aż wszyscy załadują się już do pociągu i same zaczęłyśmy wchodzić do środka, pojawił się znienacka jeszcze jeden Indonezyjczyk i bezczelnie zaczął przepychać się przed nas za co dosięgło go długie ramie Krysiowej sprawiedliwości. Wyciągnęła tylko rękę i zablokowała go przedramieniem – zaskoczona mina bezczelnego pana była bezcenna, a jego ego musiało bardzo ucierpieć. Podróż pociągiem nie różni się więc wiele od tej w Polsce, może głównie ceną. Za trasę Yogyakarta – Solo zapłaciłyśmy 10 000 Rp (ok. 5pln), cena biletu w pociągu „eksekutif” to 20 000 Rp, nie wiem jakie wiążą się z tym udogodnienia, ale myślę, że Polakom bardzo przypadłby do gustu tańszy pociąg, którym jechałyśmy. Można poczuć się jak w domu.


W Solo, po otwarciu drzwi klimatyzowanego wnętrza pociągu od razu zaatakowało nas uderzenie gorącego powietrza. W lejącym się z nieba żarze, dzierżąc w ręku mapę i z uzupełnionym zapasem wody w plecaku ruszyłyśmy zobaczyć największe atrakcje miasta. Oczywiście tradycyjnie wszędzie na piechotę więc miałyśmy okazję obejrzeć spory kawałek miasta.





Co nas przede wszystkim podczas tego spaceru uderzyło to totalna pustka na ulicach, momentami brakowało tylko toczących się roślin niczym z westernu i świszczącego wiatru. Dlatego zadziwić mogą trochę liczby – w Solo żyje 520,061 mieszkańców, a gęstość zaludnienia to 11,811.5 os/km2, natomiast Yogya ma 388 088 mieszkańców i porównywalną gęstość zaludnienia 11941 os./km² , a wydaje się być znacznie bardziej ruchliwa i żywa! Solo sprawiało wrażenie opuszczonego, wymarłego miasta.


"Atrakcja turystyczna", od której zaczęłyśmy także nie przeżywała oblężenia przez tłumy turystów. Pałac Mangkunegaran wzniósł w 1757 roku książę Raden Mas Said, który w tym samym roku podpisał porozumienie z Holenderską Kampanią Wschodnioindyjską (VOC). Na mocy tego traktatu stał się władcą Sułtanatu Mataram i od tej pory znany był jako Mangkunegara I. Bilet w cenie 10 000 Rp pozwalał nam na zwiedzanie z przewodnikiem, który najpierw tradycyjnie wypytał nas skąd jesteśmy, po co, dlaczego, gdzie jak długo itp. A dopiero potem zaczął opowiadać historię pałacu. Zaczął od krótkiego wstępu na temat „pierwszej Sali”, czyli ogromnej „wiaty” będącej w tej chwili w renowacji. A biorąc pod uwagę leżakujących gdzieniegdzie robotników myślę, że ta renowacja, może potrwać jeszcze kilka ładnych miesięcy. 
 



W pierwszej Sali zazwyczaj miały miejsca oficjalne uroczystości, w których mogli brać udział także mieszkańcy Solo. Następnie oprowadzono nas jeszcze po jednej salce, która okazała się być jedyną dostępną dla zwiedzających w całym pałacu. Niestety tam (pomimo, że wykupiłam sobie pozwolenie na robienie zdjęć) nie mogłam wyciągnąć aparatu więc najciekawszych eksponatów nie udało się uwiecznić. Chociaż ich kolekcja nie porażała raczej swoją ilością i wyjątkowością. Znalazły się tam m.in. prezenty z Europy – głównie pozłacane zastawy stołowe (co ciekawe na każdej filiżance itp. wygrawerowana była rzymska cyfra, dzięki czemu było wiadomo, któremu władcy zostały one podarowane. Obok zastaw stały również misternie zdobione „trzymadełko” na cygara i inne akcesoria do ich palenia. Zaskakująca była kolekcja szklanych figurek z włoskiego Murano. Nie zabrakło również broni – w jednej z gablot długie szable, które książęta nosili podczas studiów na Akademii Wojskowej w Holandii. W innej cała kolekcja tradycyjnej azjatyckiej broni jaką jest kris. Jest to krótki sztylet zwykle o wężykowatej klindze z bruzdami i często małą, haczykowatą wypustką. Współcześnie jest uzupełnieniem oficjalnej garderoby arystokracji. W swoim charakterystycznym „wężowym” kształcie pojawił się dopiero około wieku XIII, jednak jego tradycja sięga aż do prehistorii. Najwcześniej pojawił się na Jawie, w późniejszym okresie pojawiły się różne lokalne odmiany. Każda odmiana mogła być używana tylko przez określoną klasę osób. Kris stanowi obiekt czci niemal religijnej, ofiaruje się mu kwiaty, kadzidła i żywność. Dla nabrania mocy magicznej wbijano kris w ciało węża, sama forma klingi nawiązuje do symboliki węża naga. Czcią darzono również wytwórców, zwanych empu, przypisując im znajomość magii. Wykorzystywali oni, oprócz zwykłego żelaza, również żelazo pochodzące z meteorytów, uzyskując odpowiedni efekt dekoracyjny. Rękojeść dawnych krisów nawiązuje natomiast do postaci ludzkiej. W gablocie znalazły się także znacznie mniejsze krisy przeznaczone dla kobiet, które dla samoobrony trzymały je ukryte we włosach – tak przynajmniej twierdził przewodnik. Ciekawymi eksponatami były także ... pasy cnoty. Wydaje mi się, że w Europie do ich noszenia zobowiązane były tylko kobiet, tutaj do XVII w. „opasywali” się nimi także mężczyźni kiedy wybierali się w jakąś oficjalną podróż, na polowanie itp. Zdjęcia niestety nie mogłam zrobić, ale można mi wierzyć na słowo, że wyglądały przerażająco. Po przejściu się jeszcze przez malutki ogródeczek do altany, w której nadal przyjmuje się ważnych gości wycieczka się skończyła. 
 





Kolejnym punktem programu było Kraton oraz najważniejszy i największy meczet w Solo. Spacer w płonącym słońcu nie należał do najprzyjemniejszych, ale po drodze stwierdziłyśmy, że pod dwoma względami Solo przerasta Yogyakratę. Jest przyjaźniejsze dla pieszych, którzy wyjątkowo mogę chadzać tutaj chodnikami, a nie z duszą na ramieniu dreptać poboczem. Po drugie pieczywo, które wszędzie w Indonezji niczym nie przypomina polskiego chleba, mimo to jest zdecydowanie lepsze niż kupowane w Yogy. Co jeszcze zaintrygowało nas po drodze, a czego z pewnością nie zauważyłybyśmy jadąc np. taksówką to ludzie robiący co kilka metrów ogromne ślubne „standy” ozdobione kwiatami, które sławiły imiona najprawdopodobniej przyszłych małżonków. Podobno 13.11.11 to idealna data i tego dnia odbywało się  w Solo dziesiątki ślubów. Może jest to wytłumaczeniem pustych ulic – wszyscy imprezowali.

 

Trochę tłoczniej zrobiło się w okolicy tutejszego kratonu – jednak niestety nie na tyle interesująco żeby poświęcić temu miejscu dłużej niż klika minut. Podobnie meczet. Całe szczęście, że na tym skończył się nasz turystyczny plan zwiedzania, bo niebo stawało się coraz bardziej pochmurne z minuty na minutę więc strategicznie udałyśmy się w kierunku Dworca. 



Niestety po drodze zaczęło równo lać – cóż pora deszczowa w pełni więc dzień bez deszczu to dzień stracony. Na szczęście miałyśmy parasolki więc dzielnie brnęłyśmy przez lejące się z nieba strugi do przodu, nauczone doświadczeniem z dnia poprzedniego, że ten rodzaj deszczu może trwać dłużej niż kilka minut. Niestety nasza wiedza meteorologiczna jest wciąć dość ograniczona i nie wróżę nam kariery pogodynkek. Po ok. 20 minutach szybkiego marszu, czyli dokładnie przed samym dworcem ktoś tam na górze zakręcił kurek. Podsumowując Solo nie jest naszymi ulubionym miastem na Jawie.  

środa, 9 listopada 2011

Trans - Yogyakarta

UWAGA! POST JEST SKUTKIEM UBOCZNYM NUDY SPOWODOWANEJ PORĄ DESZCZOWĄ!

Transport miejski w Yogyakracie zasługuje na pewno na kilka zdań. Po pierwsze - komunikacja miejska to tutaj pojęcie abstrakcyjne. No i to w zasadzie wszystko. Chociaż po dzisiejszym przymusowym spacerze, który był wynikiem niefortunnego nieporozumienia na linii Ja - TransYogya mogłabym może powiedzieć coś więcej. Więc. Jeśli nie mamy samochodu, skutera ani roweru, a spacerowanie po mieście bez chodników nie wchodzi niestety w grę, pozostaje nam tylko jedno. Zaprzyjaźnić się z autobusami. A pojazdów tych są tutaj dwa rodzaje - zielone pod szyldem wymienianej wyżej TransYogy oraz wszelkiej innej maści pod szyldem łapanki. Jeśli chodzi o te drugie mają wiele cech wspólnych z autobusami z Bangkoku - nigdzie nie ma rozkładów, a z drzwi wychyla się niebezpiecznie "konduktor", kory nagania pasażerów. Tego typu autobusem jechałam tutaj tylko raz, kiedy świeżo po przyjeździe z Bangkoku miałam jeszcze naiwne wrażenie, że wszystkie azjatyckie miasta są tak cudowne. Brak rozkładów już mnie nie szokował, ale nie ma tu nawet czegoś, co można by nazwać przystankiem. Po prostu Pan Konduktor widząc człowieka stojącego na krawężniku wykrzykuje łaskawie dokąd jedzie. Więc tak jak robiło się to w Bangkoku zatrzymałam pierwszy lepszy i zapytałam, czy jedzie tu i tu. Pan powiedział, że tak no to wskoczyłyśmy do środka. Po ok. 30 minutach okazało się, że jednak autobus nie jedzie w tym kierunku i właściwie to powinnyśmy się przesiąść. Po dalszych próbach dogadania się na migi stwierdziłyśmy, że chyba czas na nas i opuściłyśmy lokal. Tak w skrócie wyglądała pierwsza i jedyna podróż Niezidentyfikowanymi Pojazdami Miejskimi. Na ogół jeździmy więc TransYogyą, co prawda rozkładów też nie ma, ale jest przystanek i można sobie usiąść w oczekiwaniu na autobus. A czekanie może się czasem przedłużyć - do tej pory mój rekord to 45 minut. Jedna rzecz, która mnie w nich fascynuje to wiszący na jednym z okien odświeżacz powietrza typu Brise, który co jakiś czas uwalnia swój odświeżający aromat. Trzeba tylko uważać, żeby nie stać na wprost niego i taką skondensowaną dawką świeżości nie dostać prosto w nos i oczy, jak mi się to raz sprytnie udało i muszę przyznać, że ta ilość orzeźwienia może skutecznie oszołomić na moment. W każdym razie zdecydowanie powinni to wprowadzić (przynajmniej latem) w polskiej komunikacji miejskiej, ew. zabronić podnoszenia rąk i wietrzenia pach. Inna rzecz, która fascynowała mnie do dzisiaj to fakt, że chyba każdy autobus, który jedzie z północy miasta zawoził mnie do domu, czyli na południe Wracając dzisiaj z polskiego obozu na północy podbiegłam na przystanek dokładnie w momencie, kiedy autobus miał już odjeżdżać, zdążyłam więc tylko wykrzyczeć dokąd potrzebuję jechać i oczywiście pan konduktor na mnie poczekał, bo autobus (a jakże) jedzie w tym kierunku. Po drodze zaczęłam analizować jakim sposobem 4 na 9 z możliwych autobusowych tras prowadzi z jednego końca miasta na drugi akurat w ten sposób, że autobusy przejeżdżają przez interesującą mnie ulicę. Czujnie wyglądałam przez okno szukając punktów orientacyjnych - a drogę do domu wyznacza mi trasa miejskich murali, to jedyne elementy, które na prawdę się wyróżniają spośród setek identycznych budynków i niektóre są naprawdę świetne. Przez jakiś czas trasa się zgadzała, dopóki kierowca nie skręcił i nie zaczęliśmy powoli oddalać się od interesującego mnie przystanku. Mam więc nauczkę na przyszłość - mówiąc dokąd chce się jechać najlepiej jest podać skrzyżowanie dwóch ulic. Może się bowiem okazać, że ulica, na którą zmierzamy jest dłuższa niż moglibyśmy przypuszczać. Niby to śmieszne i oczywiste, ale dotarło do mnie dopiero kiedy dzisiaj wieczorem wracałam piechotą trasą kilka razy dłuższą niż zazwyczaj. Przy okazji doceniłam także samotne spacerowanie - dopiero wtedy czuję, że jestem we właściwym miejscu i że przyjazd tutaj był zdecydowanie dobrą decyzją. Ale oprócz tego co łomocze w głowie słyszy się też więcej otaczających dźwięków. Z mijanych warungów, domów, sklepów. A przede wszystkim ogłuszający hałas skuterów! Nieustanny! W języku skuterowych piratów drogowych trąbienie oznacza "Hej, uważaj, jestem tutaj!". Trąbią kiedy skręcają, kiedy wyjeżdżają zza zakrętu, kiedy zbliżają się do kogoś ... . Chyba nie ma chwili kiedy tego nie robią. Ale skutery to zupełnie inna historia i zasługują na oddzielny post. A, że pora deszczowa rozhulała się na dobre może się zdarzyć, że napiszę go szybciej niż myślę ;)

wtorek, 8 listopada 2011

Świątynia - wzgórze, Borobudur

Co wg szczęsnego-nieszczęsnego Lonely Planet koniecznie trzeba zobaczyć będąc w okolicy Jogjakarty? Prambanan – checked, Merapi – checked, plaże w Gununkidul – checked. Borobudur? Checked! Kilkakrotnie przekładana wycieczka wreszcie doszła do skutku i na zaproszenie jednej z naszych uniwersyteckich wykładowczyń (które zapraszają nas też na FB) pojechałyśmy w odwiedziny do jej rodziców mieszkających w pobliżu Borobudur. Po tradycyjnym nakarmieniu nas do oporu Kiki miała dla jeszcze jeden bonus w postaci wycieczki do Hok An Kiong - świątynia Tri Dharma ("trzech wyznań" - konfucjonizmu, buddyzmu i taoizmu). Miałyśmy świetną okazję nie tylko obejrzeć wnętrze świątyni, ale też żeby dowiedzieć się wielu rzeczy, ponieważ oprowadzał nas po niej jej opiekun rodem z Państwa Środka. Żeby móc potem pochwalić się swoją nieskończoną wiedzą próbowałam robić notatki, z braku materiałów papierniczych niestety tylko w telefonie komórkowym - wykorzystywane skróty myślowe są już jednak nie do odszyfrowania. Nie pomogły nawet kilogramy folderów podarowanych nam przy wyjściu, oczywiście nie muszę dodawać, że nie są one redagowane po angielsku, mało tego nie są napisane nawet po indonezyjsku, ale po chińsku (pod każdym tekstem są też terjemahan- tłumaczenia, na indonezyjski oczywiście). Staruszek opowiadając prowadził nas od samego wejścia (Wrót Smoka, po prawej stronie świątyni) do kolejnych ołtarzy pouczając przy tym w jakiej kolejności i do jakich bogów należy się przy nich modlić, opowiedział także o strażnikach tego miejsca i wielu innych elementach, których nazw szukam teraz gorączkowo w Internecie. W świątyni jest więc m.in. ołtarz wzniesiony ku czci Hian Thian Siang Te (God Of Northern Heaven), jednego z najpopularniejszych i najważniejszych bogów, zaliczany także do czwórki najpotężniejszych chińskich bóstw. Po tej wizycie nie musimy także bać się dłużej o naszą podróż. Najpierw pomodliłyśmy się (poinstruowane wcześniej jak się pokłonić, gdzie, kiedy i jak umieścić kadzidła) przed ołtarzem Tian Siang Seng Bo, opiekunki żeglarzy i podróżników. Co więcej mamy po swojej stronie nie tylko boską opiekę, ale dowiedziałyśmy się też, że los nam sprzyja. Nasz przewodnik zagadnięty przez Krysię o chińskie znaki zodiaku zaczął nam bowiem wróżyć. Przez momencik poczułam się jakbym towarzyszyła Tiziano Terzani w robieniu notatek do „Przepowiedział mi wróżbita”. OK, nie wierzę w horoskopy, ale kiedy ma się przed sobą na żywo EZO.TV w pełnym surround, a do tego w 3D i wzbogaconym o zapachy nie trzeba wiele żeby dać się pochłonąć. Dowiedziałam się więc, że jestem mądra (ha, a jakże!;]), mam własne priorytety, hierarchię wartości i silną osobowość. Stwierdził także, że jestem keluyuran (="powsinoga", "szlaja", to też nie nowość).  A do tego "when sb hit me I'll make it double hitting back". Chyba więc nie mam się czego bać, a do tego jestem we właściwym miejscu jak na włóczykija przystało – chociaż lata 2013-2018 mają być dla mnie pełne przeciwności losu. Co więcej imię mojego męża z pewnością rozpoczynać się będzie od liter T lub J. Lub Y - idąc za mądrą radą mojego brata w najbliższej przyszłości nie wybieram się zatem w Himalaje.

Następnego dnia chciałyśmy wyruszyć do Borobudur jak najwcześniej, po krótkim targowaniu z Kiki (której pomysł wczesnej pobudki nie przypadł za bardzo do gustu) ustaliłyśmy, że wyjedziemy o 7:30. Byłam pewna, że o tej porze nie będzie jeszcze zbyt wielu turystów. Czekała nas jednak niespodzianka, ludzi było już całkiem sporo, a do tego byli to głównie Indonezyjczycy, co mnie osobiście zaskoczyło jeszcze bardziej. Spodziewałam się raczej tłumów bule. Cytując niezastąpione źródło wszelkiej wiedzy - Wikipedię. Borobudur (Świątynia-wzgórze) – buddyjska świątynia na Jawie, na obszarze porośniętej dżunglą równiny Kedu, powstała pomiędzy 750 a 850 r. n.e., kiedy nad Jawą panowała zhinduizowana dynastia Śailendrów. Świątynia buddyjska wyrosła z mniejszego zamierzenia architektonicznego poświęconego Śiwie.  Borobudur jest jednym z największych obiektów kultu buddyzmu na świecie.” Czy to nie paradoks, że największa buddyjska świątynia znajduje się w kraju, w którym większość mieszkańców wyznaje Islam? 






A Wikipedia podpowiada dalej: „Piramidalna konstrukcja świątyni odzwierciedla buddyjską wizję świata. Ma budowę tarasową, na pięciu czworobocznych tarasach dolnych znajdują się reliefy przedstawiające sceny z życia Buddy i dżataki. Na trzech górnych tarasach kolistych mieszczą się 72 dagoby, zaś w każdej z nich (poza jedną) znajduje się figura Buddy. Całość wieńczy większa od innych dagoba. Bok najniższego tarasu ma 111 m. długości, całość zaś wysokość 35 m. Budowla nie posiada pomieszczeń wewnętrznych, przeznaczona jest do rytualnej pielgrzymki, na trasie której rozmieszczone są płaskorzeźby przedstawiające sceny z życia Buddy o łącznej długości około 6 km. Jeden z pomników Buddy w pozie medytacyjnej jest uważany za szczęśliwy. Lokalni przewodnicy mówią, że jeśli kobieta dotknie pięty buddy a mężczyzna jego palca, będzie im towarzyszyć szczęście." Nasza niepozorna, muzułmańska nauczycielka powiedziała nam natomiast, że trzeba go chwycić za coś ZGOŁA innego... .



"Dla świata budowlę odkrył w 1814 jeden z angielskich oficerów. Wicegubernator Jawy Thomas Stamford Raffles zorganizował wówczas pierwsze prace konserwatorskie i wykopaliskowe. Kompleksową odbudowę prowadzili Holendrzy w latach 1907-1911. W 1991 Borobudur wpisano na listę światowego dziedzictwa UNESCO.” Kiki powiedziała nam również, że niedługo budowla może stracić swoje miejsce na tej zaszczytnej liście. Niestety nie umiała podać powodów, a po jej ostatniej poradzie a propos łapania szczęścia mam do niej mniejsze zaufanie. Na oficjalnej stronie UNESCO również brakowało podobnych informacji, więc mam nadzieję, że nic takiego się nie stanie. Chociaż według mnie na słynnej liście powinien znaleźć się również Prambanan, który niesłusznie przyćmiony jest blaskiem Borobudur. Hinduistyczne stupy zrobiły na mnie znacznie większe wrażenie. Albo może po prostu za dużo spodziewałam się po wycieczce do Borobudur, nadal czekam na opadnięcie szczęki na widok niesprecyzowanego jeszcze "czegoś". 


Poza samym Borobudur warte odwiedzenia są także dwie mniejsze świątynie. 



Buddyjska świątynia Mendut (wzniesiona w 824 r.) położona jest trzy kilometry na wschód od Borobudur. Reliefy na jej ścianach opowiadają pouczające historie o zwierzętach jakich nie powstydziłby się nawet Ignacy Krasicki. Natomiast we wnętrzu znajdują się trzy wspaniałe posągi Buddy. Z okazji Dnia Vesak (podczas majowej pełni księżyca) przybywają tu pielgrzymi z Indonezji i wielu innych części świata, a kolejnym przystankiem na trasie ich pielgrzymki, przed dotarciem do Borobudur, jest Pawon. 


Ta świątynia także zbudowana jest ze skał wulkanicznych i znajduje się 1,75 km na północny-wschód od Borobudur, a także 1,15 km na południowy wschód od Mendut. 


Wszystkie trzy świątynie zbudowano na linii prostej, co może sugerować, że miało to znaczenie symboliczne. A dotarcie do samego Borobudur nie było kiedyś tak prostą wycieczką jak dzisiaj. Pielgrzymi schodzili najpierw w dół od Mendut, przeprawiali się tam przez rzekę Sungai Elo, potem wspinali na kolejne wzgórze, żeby po krótkim czasie ponownie przeprawiać się przez rwącą rzekę – tym razem Sungai Progo. Po dotarciu na jej drugi brzeg czekało na nich kolejne zbocze, a na jego szczycie kolejna świątynia.

Mam nadzieję, że ich wysiłki nagrodzone zostały duchowym oświeceniem, ja nadal czekam na własne.