środa, 21 września 2011

Bangkok my love ;]


4 dni w Bangkoku. Stanowczo za mało żeby zobaczyć chociaż ułamek tego miasta, ale starałyśmy się mocno i to były naprawdę intensywne kilka dni. Okolice hotelu od Dusit na północy po Wielki Pałac na południu znamy już „jak własną kieszeń”, kilka innych dzielnic także udało się zobaczyć. Chociaż może powinnam powiedzieć, że Aga z Dorotą znają, bo mi więcej czasu zajmowało zbieranie szczęki z podłoża i rozglądanie się na wszystkie strony, niż obserwowanie jak i dokąd dokładnie idziemy. W każdym razie tekst z jednego z przewodników, że Bangkok absolutnie nie nadaje się na piesze wędrówki trochę nas zdziwił. Natomiast jedynym środkiem transportu jaki polecał jest tuk-tuk albo taksówka, jak widać pisany był dla tej zamożniejszej części społeczeństwa. Po jednej wycieczce tuk-tukiem przysługo-zaglądanie do kilku sklepów zaczęło nas mocno irytować i po stanowczym stwierdzeniu, że nie chcemy już więcej koralików czy sukienek musiałyśmy przymusowo opuścić pojazd;) Tym bardziej stałyśmy się fankami komunikacji miejskiej - lądowej i wodnej. Co jest ciekawe cena przejazdu zależy od standardu autobusu – te najstarsze, prowadzone przez szaleńców, są najtańcze i kosztują ok. 40 gr, ale można też jechać za kosmiczną kwotę 1,6 pln. I szczękać przy tym zębami, bo klimatyzacja jest oczywiście ustawiona na zamrażanie… Chociaż jedna podróż tuk-tukiem z hip-hopowym kierwcą była wyjątkowa. Pan miał ambicję na posiadanie hydraulicznego zawieszenia i co jakiś czas fundował nam „bouncing tuk-tuk”, jechał jak szaleniec i generalnie nie był chyba do końca zrównoważony ;) 

W wielkim skrócie przez 4 dni próbowałyśmy wykorzystać nasz pobyt na maksa i zobaczyć ile tylko się da, bez sensu byłoby jednak kopiowanie tutaj przewodników i opisywanie tego, co widziałyśmy. Było kilka „standout moments” jak właśnie podróż hip-hopowym tuk-tukiem. Albo znalezienie się przez przypadek w samym środku potopu ludzi odzianych w czerwone koszulki – co w niedzielę nie powinno być w sumie tak zaskakujące, w końcu to dzień czerwieni. Podobnie jak w związku z urodzinami króla poniedziałki są dniem żółtym :) Przemiłe były także niektóre rozmowy. Np. kiedy młodzi ludzie pracujący w jednej z kawiarni gorączkowo próbowali nam wytłumaczyć jak się dostać na jedną ze stacji. Nie tylko rozmawiali między sobą, ale pomagali rozszyfrować mapę, sprawdzali drogę w necie, biegali do sąsiednich lokali, a nawet gdzieś dzwonili. Co prawda trasy nie udało się ustalić, ale ich zaangażowanie było przemiłe:) W ramach rewanżu chciałyśmy zjeść u nich następnego dnia śniadanie, ale niestety pomimo informacji na drzwiach (wg której od 40 minut powinni mieć otwarte) pomocny poprzedniego dnia chłopiec nie chciał nas jakoś obsługiwać - może bał się, że mamy więcej pytań;)

Oczywiście dałyśmy się kilka razy nabrać na standardowe triki. Pierwszego dnia jakieś dwie przemiłe panie, które niby przypadkiem spotkały się na ulicy, zaczęły nam tłumaczyć, co warto zobaczyć i że mamy wyjątkowe szczęście, bo akurat dzisiaj jest wielkie święto i możemy zwiedzić świątynie, które zazwyczaj są zamknięte …. . Złapały nam nawet tuk-tuka, jak to miło z ich strony! Podobną sztuczne stosują pod Wielkim Pałacem – przemiły, elegancki pan poinformował nas, że do 12:00 Pałac będzie zamknięty, bo akurat trwają modlitwy mnichów i że teraz warto pojechać zobaczyć coś innego. Na szczęście postanowiłyśmy same to sprawdzić i oczywiście było to kłamstwo. Tłumy turystów pędziły do środka. 

Co do przysmaków. Pierwszego dnia jakoś nie odważyłam się jeszcze spróbować obiadu z ulicznej kuchni więc objadałam się banami w każdej postaci – a jeśli o to chodzi ich wyobraźnia jest nieograniczona ;) Naszym ulubionym obiadowym miejscem była uniwersytecka stołówka, gdzie za 2,5 pln można było zjeść przepyszny typowy, tajski obiad. Pomimo wątpliwości (ale po zastosowaniu żołądka Doroty jako królika doświadczalnego) stwierdziłyśmy, że napoje z lodem też nie zabijają. A shaki ze świeżych owoców to napój bogów. Wiemy też teraz, że durian nie śmierdzi wcale tak strasznie, ma za to nieszczególnie pyszny,  mdły smak i wcale nie żałuje, że nie mamy tych owoców w Polsce. Grillowane świerszcze też nie robią szału – w zasadzie nie mają żadnego smaku. Ale idąc ulicą można zwariować od ilości nowych zapachów, kolorów i smaków - ma się ochotę spróbować wszystkiego.

Ostatniej nocy żeby poczuć się jak w Polsce – wieczór ufundowało nam tajskie whiskey (0,7 + cola za ok. 20 pln:)) Ich parki aż się proszą żeby robić sobie takie pikniki, tym bardziej że w tym cywilizowanym kraju nie ma zakazu picia alkoholu na ulicach. Niestety wieczór z nadmiaru wrażeń skończył się lekkim kacem następnego dnia, więc podróż na lotnisko nie była najprzyjemniejszą podczas tego krótkiego pobytu w Bangkoku ;)

Teraz czeka nas 16h na lotnisku w Singapurze, ale wszystko jest tu tak fantastycznie zorganizowane, że nie jest to wielkim wyzwaniem :)


Wielki Pałac:









Chinatown :



każde miejsce jet dobre na zalogowanie się do fejsbuczka;)


Z nurtem Menamu :

Wat Pho (Świątynia Leżącego Buddy) :
Dachówka, która znajdzie się nad Leżącym Buddą:)
Leżący Budda, gdyby ktoś się nie domyślił:)











Wat Arun (Świątynia Świtu) i panorama Bangkoku :








Wat Arun (Świątynia Świtu) z wodnej taksówki pływającej po Menam



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz