środa, 29 lutego 2012

Trochę słońca

<Kolejnym punktem programu były odwiedziny u ks. Tadeusza Grucy. Ale chyba powinnam wyjaśnić skąd w ogóle ten dziwaczny pomysł, żeby wycieczkę na jedną z najpiękniejszych wysp planować od jednego misjonarza do drugiego ... . A pomysł wziął się stąd, że rodzice Doroty (z którą studiowałam razem biologię i która zaproponowała mi wariacki wyjazd na stypendium do Indonezji) znają osobiście misjonarza, który stacjonuje na Papui, a odwiedziny ten wyspy są marzeniem Doroty… . Co prawda Papua nie doszła do skutku, ale okazało się, że polskich misjonarzy jest w Indonezji więcej, a wizja spędzenia wśród nich Świąt wydała się nam ciekawa.>

Żeby wydostać się z Ruteng nie musieliśmy się nawet zbyt mocno starać. Transport znalazł nas sam w hotelowej kafejce internetowej, gdzie nasz przyszły kierowca czatował na turystów. Po długich dyskusjach, w których pomagał nam Ojciec Józef, udało się nieco obniżyć cenę i ustalić trasę z ciekawymi przystankami po drodze. Spędziliśmy więc troszeczkę czasu na plaży w pobliżu Maumere, gdzie nasze białe łydki były niemałą atrakcją, a my podziwialiśmy pierwszą plażę na Flores i łódeczki rybaków wracających z połowu. 





Zjedliśmy obiad w warungu w Bajawie i podziwialiśmy kolorowy tradycyjny targ. Miasto jest punktem wypadowym jeśli chcemy eksplorować pobliskie tradycyjne wioski Ngada. Zrobiliśmy setki zdjęć okolicznych wulkanów, niestety na żaden się tym razem nie wspinając. Najważniejszym punktem wycieczki była wioska Bena, najczęściej odwiedzana przez turystów. Położona jest ok. 19 km od Bajawy, u podnóża wulkanu Gununug Inerie. Domy należące do ludu Ngada mają charakterystyczne dachy, na których często widoczne są figurki przedstawiające kobietę lub mężczyznę, drzwi ozdobione są rogami i żuchwą bawoła. Co do tych drugich nie ma wątpliwości, że miały one symbolizować zamożność właścicieli. Natomiast znaczenie figurek na dachu nadal pozostaje niewyjaśnione. Kierowca bemo tłumaczył, że figurka żeńska oznacza, że mężczyzna z danego domu ożenił się z kobietą z innej wioski, która w tym domu zamieszkała. I na odwrót. Ale wersja ta nie jest potwierdzona. Pomiędzy rzędami domów znajdują się także ogromne megalityczne grobowce (jednak z konstrukcji tych słyną głównie wioski na Sumbie, o czym mieliśmy się wkrótce przekonać na własne oczy). Dla mnie Bena wygląda jak skansen z mieszkańcami, każdy odgrywa tutaj swoją rolę. Kobiety wytwarzając ikat żując betel, dzieci kopią piłkę, a mężczyźni … hmmm, mężczyźni trwają u boku kobiet. Mieszkańcy z pewnością przyzwyczaili się już do niekończących się wizyt „bogatych, białych turystów” więc czasem na hasło boleh foto? (czy mogę zrobić zdjęcie?) żądają pieniędzy, częściej jednak przybierają wypracowaną pozę, a to przy krośnie, a to prezentując ikat. Jednak na pewno będąc na Flores warto tutaj zajrzeć.








Z Bajawy ruszyliśmy do kolejnej wioski Nage (lub Wogo, warto jednak robić w podróży notatki … ). Nieco mniej imponująca i myślę, że rzadziej odwiedzana przez turystów. Jednak podczas krótkiej wizyty zdążyliśmy zrobić ambaras. Należy pamiętać, że odwiedzając każdą wioską trzeba złożyć jakąś drobną, pieniężną ofiarę. Jednak ponieważ nie bardzo wiedzieliśmy komu wręczyć pieniądze, dostała je pierwsza kobieta jaką spotkaliśmy wracając do bemo. Był to oczywiście błąd. Po chwili jak spod ziemi wychyliła się inna kobieta, prawdopodobnie jej należało tą ofiarę złożyć, dogoniła nas przy bemo i bardzo głośno i wyraźnie podkreśliła, że za odwiedziny w wiosce należą jej sie pieniądze. Przez kilka dobrych minut za pośrednictwem kierowcy próbowaliśmy wytłumaczyć, że pieniądze już zostały przekazane, jednak kobieta nie chciała wierzyć. A może raczej chciała wyłudzić kolejną, bo kiedy podobnie jak w Sape uniknęliśmy płacenia więcej niż powinniśmy, kobieta wróciła się do wioski i … wyraźnie dostała pieniądze od kobiety, której je wręczyliśmy. 






Po tej wizycie chcieliśmy już jak najszybciej znaleźć się w Roe u księdza Tadeusza, jednak po drodze kierowca przypomniał sobie, że w pobliżu Roe mieszka jego rodzina, której dawno nie widział, więc chciałby ją odwiedzić. Oczywiście zgodziliśmy się i siedzieliśmy jak w zoo obserwowani jak pijemy herbatę przez tuzin jego krewnych. Aż w końcu po kolejnych telefonie księdza, stanowczo zakończyliśmy wizytę i ruszyliśmy dalej. Kolejny dzień miło gawędziliśmy sobie z ks. Tadeuszem i ks. „Kadzidło” (przydomek wcale nie nadany przez nas i wcale nie związany z mszalnym przyrządem, po prostu odpalał jednego papierosa od drugiego). Ksiądz Tadeusz jest właścicielem „ośrodka wypoczynkowego” w Riungu, do którego zmierzaliśmy kolejnego dnia. A dostaliśmy się tam na pace ciężarówki, którą wysłała nas razem ze swoimi kierowcami. Po drodze zajechaliśmy jeszcze do prawdziwej pustelni Robinsona Crusoe, czyli do księdza Stanisława. Cała droga do Riung prowadzi przez okolice, które przypominają trochę powierzchnię księżyca, a trochę centralną Australię (a przynajmniej przypuszczam, zobaczenie jej jest na mojej liście must see). A z tej pustyni trzeba przedostać się jeszcze wąską drożynką, o której istnieniu wie chyba nawet niewielu mieszkańców do maleńkiej wioski, w której ksiądz Tadeusz mieszka i pracuje. I jest to prawdziwy KONIEC ŚWIATA. Po krótkich odwiedzinach wskoczyliśmy z powrotem na naszą patelnię, czyli pakę ciężarówki i po kolejnej godzinie, chroniąc głowy przed nisko przelatującymi gałęziami dotarliśmy do Riungu. Dwudniowy pobyt opierał się głównie na obijaniu, pływaniu, podglądaniu kolorowych raf i dryfowaniu pomiędzy rajskimi wysepkami. A więc tak wygląda ten tropikalny raj. Pływając po rezerwacie Tujuh belas pulau (17 wysp) odwiedziliśmy trzy z nich. Ontolue – gdzie każde drzewo opanowane jest przez dziesiątki ogromnych nietoperzy. Bakau – gdzie pierwszy raz zobaczyłam na czym polega pływanie z maską i nie chciałam już wychodzić z wody. Rutong – leniuchowania ciąg dalszy. Po drodze kilka przystanków na snorkeling na morzu. Efekt był taki, że oprócz cudownych wspomnień, skóra schodziła nam przez kolejny tydzień płatami z każdej powierzchni ciała. A chociażby wytarcie się ręcznikiem było torturą.





Kolejny przystanek to miasto Ende, czyli koniec naszej podróży po Flores i podróż na Sumbę.

środa, 8 lutego 2012

Różnice światopoglądowe

W końcu moje wodolejstwo na coś się przydało! Moje rozmyślania białego człowieka na temat niezrozumiałych różnic międzykulturowych można przeczytać tutaj: http://mandragon.pl/kierunek-indonezja/ :)

A jako kolejny ilustrujący te różnice obrazek mogę dodać, że właśnie za drzwiami mojego pokoju chrapią dwie sprzątaczki  pracujące dla właścicielki mojego kosa. Przyszły chyba "pilnować porządku" ponieważ ibu dowiedziała się, że w domu śpi chłopiec. Oczywiście chodzi o couchsurfera, który mieszka u nas przez kilka dni i najwyraźniej to, że osoby przeciwnej płci mieszkają pod jednym dachem jest dla niej nie do przyjęcia, nawet jeśli są to tylko odwiedziny. Mam tylko nadzieję, że przez ich dziwaczne i spaczone myślenie nie będę musiała się wyprowadzić. Co jest możliwe. Koleżanka, która ośmieliła się spotykać z indenzyjczykiem musiała już raz zmienić kos, a w nowym już dwukrotnie odwiedziła ją grupa "wzajemnej pomocy sąsiedzkiej" żeby dać jej wykład na temat moralności.

sobota, 4 lutego 2012

Taka tam. Niedziela.

5:20 am. Pobudka! Muezin? Nieeee, za późno. Pani sprzedająca warzywa krzycząca „saayuuuuuuuuuuur”? Nie, to inny irytująco-skrzeczący głos. Sąsiad remontujący dom obok 24/h? Nie, tym razem nie jest to dźwięk 10000 uderzeń młotka na minutę. Jeden z obwoźnych sprzedawców lodów, roti, bakso, naleśników, owoców, czy Bóg wie czego jeszcze …. krzyczący przy tym w niebogłosy i dający o sobie znać irytującą melodyjką (np. urywaną La Bambą) lub waląc w metalowy garnek? Nie! To zdecydowanie coś innego! Ktoś krzyczy przez megafon! Uczucie jakbym obudziła się na środku dworca kolejowego: „Następny przystanek Jalan Soga, Taman Wijaya Brata!”. W końcu zwlekam się z łóżka i przez kilka sekund nie bardzo wiem „co ja pacze!”. Biorę aparat i biegnę do najlepszego punktu widokowego na dachu (czyli do kuchni), gdzie zazwyczaj rozpościera się niecodzienny widok na wulkan Merapi lub na … cmentarz po drugiej stronie ulicy. Przed cmentarzem zebrał się dzisiaj niemały tłumek. I to w dresie, oczywiście przystosowanym do warunków muzułmańskich. A przed tłumkiem Pan Z Mikrofonem, który okazuje się być Panem Instruktorem Aerobiku. Tak! Przez dwie godziny przy muzyce jakiej nie powstydziłaby się Jane Fonda odbywał się przed moim domem trening aerobiku dla seniorów. „Satu, dua, tiga…!”







OK, mocna kawa i wracamy do rzeczywistości, ostatecznie rezygnuje z popełnienia masowego mordu. Skontrolowanie stanu lodówki zmusiło mnie do wyjścia po wyjątkowe zakupy. Zwieńczeniem dzisiejszego dnia będzie marokańska kolacja przygotowana przez couchsurfera z Paryża. Oczywiście w międzynarodowym polsko-chińsko-francuskim towarzystwie. Tradycyjnie wędruję do sklepu piechotą, doskonale znaną trasą, kiedy na chodniku z nieznanej mi przyczyny zaczyna się robić gęściej i gęściej. Aż w końcu przepychanie się do przodu staje się niemożliwe, a na horyzoncie pojawia się początek parady. I to nie byle jakiej. Przodem kroczą dwa słonie. Dalej setka mężczyzn ubrana w czerwone tradycyjne stroje, a za nimi kolejne setki ubrane w sarongi z batiku charakterystycznego dla Yogy. Nie zabrakło także eleganckich panów jadących konno. Dookoła ogłuszający hałas muzyki, tłumu ludzi, jadących z tyłu samochodów. Żałuję, że nie wyrobiłam jeszcze w sobie nawyku zabierania ze sobą aparatu gdziekolwiek idę. Po kilku minutach jakby nigdy nic parada przechodzi dalej, ludzie się rozjeżdżają, a ja kontynuuje swoją wędrówkę po pomidory. Taka tam. Niedziela. 

Misja - wigilia na Flores

cała prawda o Flores (fot. by Krysia)

Z powodu świątecznego "high season" i rzadkiego kursowania autobusów, żeby dostać się do Ruteng zdecydowaliśmy się na wynajęcie bemo z Labuan Bajo. I właśnie ta podróż utwierdziła mnie w przekonaniu, że Flores to najpiękniejsza wyspa na ziemi. Trasę o długości ok. 70km pokonywaliśmy jakieś 5h, do czego zdążyliśmy się już przyzwyczaić, droga prowadziła przez niekończące się serpentyny, dlatego nie można tu raczej rozwijać zawrotnych prędkości. Busik powoli wspinał się coraz wyżej i wyżej, a widoki za oknem były zniewalające. Wyraźnie przygotowywano się już także do świętowania Bożego Narodzenia, mijaliśmy setki pięknych szopek i odświętnie ubranych ludzi zmierzających do kościoła. A bożonarodzeniowa szopka w tropikalnej dżungli to chyba jeden z najbardziej abstrakcyjnych widoków jaki zobaczyłam w swoim ćwierćwieczu. W Ruteng świętowano już całkiem głośno i wyraźnie, fajerwerki rozbrzmiewają tu podobno przez calutki adwent i aż do Sylwestra). Po dotarciu na miejsce zostawiliśmy tylko rzeczy w klasztorze Santa Maria Berdukacita, gdzie mieliśmy nocować i od razu z siostrą przełożoną poszliśmy na pasterkę. Jakkolwiek abstrakcyjnie może to brzmieć. Spragnieni świątecznego nastroju wytrzymaliśmy przemarznięci (Ruteng położone jest w górach więc temperatura nie rozpieszcza) i nie rozumiejąc ani słowa przez całą mszę, ale warto było czekać na „Cichą noc” w wersji indonezyjskiej. Po trzech godzinach, zmęczeni, zmarznięci i głodni ruszyliśmy z powrotem do klasztoru, rzucając się po drodze na jedyny otwarty sklepik żeby kupić jakieś spożywcze zapasy. Tam trafiła nam się przemiła niespodzianka i kiedy właścicielka sklepu dowiedziała się, że tacy biedni i głodni i od razu po podróży poszliśmy do Kościoła podarowała nam ogromniaste ciasto! Mieliśmy więc przepyszną wieczerzę wigilijną (chociaż bez 12 potraw), a nawet opłatek! 



Kolejny dzień spędziliśmy z ojcem Józefem – ponad 50 lat temu przyjechał na Flores jako jeden z pierwszych (i ostatnich) polskich misjonarzy. Opowiadał nam jak naprawdę wygląda ta praca i muszę przyznać, że bardzo różni się od moich wyobrażeń. Nie polegała ona bynajmniej na grożeniu Pismem Świętym. Księża pracowali jako stolarze, murarze, mechanicy i uczyli tych zawodów mieszkańców wyspy. Oczywiście wykładali również w seminarium i otaczali "opieka duszpasterską", ale budowali także szkoły, szpitale, biblioteki. Tylko czy z drugiej strony nie jest to współczesna wersja kolonializmu? Dlaczego można przyjechać do obcego kraju i narzucać jego mieszkańcom swoją religię, skąd pewność, że mamy rację? I dlaczego przyszłe pokolenia mają nie dowiedzieć się np. o animistycznych obrzędach jakie do niedawna odprawiano na Flores, czy w innych regionach świata? Czy nie lepiej pozwolić rozwijać się krajom we własnym tempie? Podziwiam jednak odwagę i poświęcenie misjonarzy, większość z nich przeważającą część swojego życia spędza poza granicami swojej ojczyzny i z dala od rodzin. Pytani czy tęsknią, odpowiadali, że Polska jaką znali zmieniła się na pewno nie do poznania, a Indonezja to ich prawdziwa ojczyzna i wrócić już nie chcą. 

Compung Ruteng





Oprócz snucia opowieści o pracy misjonarza, Ojciec Józef pokazał nam także Kościoły jakie powstały od początków jego pracy. Zabrał także do Compang Ruteng (tradycyjnej wioski) oraz Golo Curu (wzgórza, za którego rozpościera się wspaniały widok na Ruteng, a także na okoliczne góry i wioski). Kolację bożonarodzeniową mieliśmy szczęście zjeść w siedzibie SVD, Misjonarzy Werbistów.

czwartek, 2 lutego 2012

Polowanie na smoki

Ponieważ opisanie grudniowej wycieczki zajmuje mi stanowczo za dużo czasu (w międzyczasie wydarzyły się dwie kolejne, a już niedługo wyruszamy na kolejną miesięczną podróż) postanowiłam zmienić taktykę. Będę się przede wszystkim starała mniej lać wodę, a wrzucać więcej zdjęć. Zaczynam od zaraz. Oby się udało.

Labuan Bajo, czyli pierwsze miasto, do którego przybiliśmy na Flores należy do najmniej przyjemnych miejsc jakie do tej pory widziałam w całej Indonezji. Ludzie zdzierali z nas nieprzyzwoicie, a do tego jest po prostu strasznie brzydkie. Składa się z jednej nieutwardzonej pylastej drogi i rzędu blaszanych chatek po obu jej stronach (wśród, których zdarzają się też mocniejsze konstrukcje, np. bankomat). Dlatego już kolejnego dnia postanowiliśmy wybrać się na wyspę Rinca w poszukiwaniu smoków. Wyspę wybraliśmy zamiast zadeptanej przez turystów Komodo, która położona jest dalej od Flores, a bilety do parku również są znacznie droższe, co razem mogłoby spowodować nasz przedwczesne bankructwo. Żeby dostać się na Rinca warto wybrać się do portu i podyskutować z właścicielami łodzi. My jednak wynajęliśmy łódź za pośrednictwem hotelu, na czym z pewnością sporo straciliśmy (płaciliśmy po 90k Rp), ale kiedy podróżuje się w tak dużej grupie podejmowanie decyzji wymaga sporo czasu, więc była to jedyna opcja jaka nam pozostała, ponieważ zrobiło się już późno. Z Labuan Bajo na Rinca płynie się ok. 2,5h i jest to niesamowita wycieczka z widokiem na setki bezludnych wysepek, prosto do Jurassic Park. Wejście do parku kosztuje ok. 27k Rp – dla miejscowych, czyli dla nas za okazaniem legitymacji studenckiej. Cena dla turystów jest kilka razy wyższa. Na trekking wychodzi się w towarzystwie rangera wyposażonego w rozdwojony na końcu niczym proca patyk. I muszę przyznać, że nie czułam się dzięki temu bezpieczniej. Może bardziej niż obronie przeciw waranom służy on waleniu po głowach nieposłusznych turystów.

z tej perspektywy Labuan Bajo wygląda na malowniczy port



Celem wycieczki było oczywiście zobaczenie waranów i marzenie udało się nam spełnić niemal zaraz po wejściu do parku. Spore stadko leżakowało sobie pod domkami na palach, pewnie zwabione zapachami, bo w domkach mieści się kuchnia. Park jest więc dobrze przygotowany, żeby usatysfakcjonować każdego turystę. przyjeżdżającego tutaj na spotkanie ze smokiem. A kiedy zrobiliśmy już miliony zdjęć i zaczęliśmy nasz dwugodzinny „trekking” okazało się, że mamy nawet więcej szczęścia. Na dróżkę wychylił się smok, a kiedy tylko nas zobaczył zaczął (niestety czy stety) uciekać. Całe szczęście nie w otaczające go z każdej strony zarośla, ale prosto przed nami biegł dalej ścieżynką. Jakby sam chciał ułatwić nam robienie zdjęć. Trekking, a właściwie spacer po wyspie przypominającej trochę afrykańską sawannę jest jednym z piękniejszych wspomnieć z Indonezji. Widoki są nie do opisania! A oprócz spotkania z  waranami i towarzyszącego nam non-stop krzyku ukrytych na palmach małp, wrażeń dostarczyło też spotkanie z taplającymi się w bajorkach bawołami wodnymi. Dodatkowy punkt dla Rinca, na Komodo takie spotkanie byłoby niemożliwe. Bawoły są tutaj głównym pożywieniem jaszczurek, kiedy zostaną ugryzione toksyczna ślina smoków powoduje, że zwierzę długo jeszcze cierpi zanim zostanie ostatecznie pokonane przez bakterie zawarte w gadzim jadzie. 





Po zakończonym trekkingu, w pełni usatysfakcjonowani pięknymi widokami, wróciliśmy na łódź. Czekał nas jeszcze rejs powrotny wśród bajecznych wysepek. Następnego dnia wykorzystując wolne przedpołudnie wyruszyliśmy na poszukiwania Mirror Cave (Jaskinia Luster). Jak zwykle opisywaną w Lonely Planet jako niewiarygodnie piękne miejsce. Rzeczywiście spacer i wyrwanie się kilka kilometrów poza okropne Labuan było miłe, jednak sama jaskinia nie jest moim zdaniem warta zachodu.

Tego samego dnia, ok. 14:00 wyruszyliśmy dalej do Ruteng, gdzie razem z polskim misjonarzem planowaliśmy spędzić Wigilię.