środa, 4 kwietnia 2012

Miasto zakazów, przykazów, nakazów

Przed wyruszeniem na nasze wczasy nie chciało nam się opuszczać kochanej Yogy i jechać gdziekolwiek, a po trzech dniach w Singapurze nie chciało nam się do niej wracać. Może dlatego, że po 5 miesiącach w Indonezji miło było przejść się szerokim chodnikiem nie martwiąc się, że zaraz potrąci nas szaleniec na skuterze albo wpadniemy w jakąś dziurę. Może przez to, że jestem fanką metropolii – zawsze, gdzieś znajdzie się miejsce, w którym dzieje się coś ciekawego. Może dlatego, że takie miejsca inspirują. Może przez doskonałe (i wcale nie tak drogie) jedzenie. Ach, Little India! A może dlatego, że (chociaż to miasto białych kołnierzyków, pięknych, młodych i szczupłych) wszyscy spotkani ludzie okazali się  być fantastyczni. Przykładem nasz host – Marco. Razem z dwójką przyjaciół otwiera hostel w samym centrum SG, a plany ma ambitne. Chce m.in. żeby wewnątrz rosło drzewo, które ma „dotleniać” wieloosobowe pokoje J Gości on podróżników za darmo w Happens Inn, ale oczekuje że każdy pozostawi po swoim pobycie feedback, który pozwoli mu jeszcze udoskonalić swój plan. My też zaproponowałyśmy kilka złotych rad J A w przeciwieństwie do Kuala Lumpur tutaj „zwiedziałyśmy” jak szalone, przeszłyśmy miasto niemal wzdłuż i wszerz – faktycznie nie jest aż tak ogromne. Chętnie pomieszkałabym w nim jakiś czas :)





















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz