poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Miał być raj padło na Boracay :P

Kupując bilety na nasze wczasy nie opuszczała nas myśl o białym piasku, szumiącym morzu i obowiązkowo plamach. Z taką wizją kojarzyły nam Filipiny więc zdecydowałyśmy się tam spędzić kilka dni pomiędzy KL, a Singapurem. Niestety nie widząc nic o wyspach nie wpadłyśmy na to, żeby kupić bilet nie tylko do Manili, ale też poza Luzon, na naszą wymarzoną rajską wyspę, gdzie miała się zrealizować wizja piaseczku, palm itp. Przekonane, że uda się kupić tani bilet powędrowałyśmy do biur kilku przedstawicieli linii lotniczych w pobliżu lotniska, prosząc o najtańszy bilet do ... gdziekolwiek. Niestety nasz wymarzony Palawan, gdzie miałyśmy już nawet umówionego hosta z Couchsurfingu okazał się nieprzyzwoicie drogi więc trzeba było zmienić plany. Padło na Boracay.  A, że lot był dopiero kolejnego dnia znowu czekała nas noc na lotnisku. Najdziwniejszym lotnisku jakie w życiu widziałam. Poruszanie się po nim przypomina grę w Pacmana – nagle wyrastają przed Tobą barierki, a żeby przedostać się na drugą stronę trzeba np. zejść schodami na dół, przejść pół kilometra i zajść od drugiej strony.  Tak więc Walentynki spędziłyśmy na poszukiwaniach najkrótszej drogi do toalety ;)

Dostanie się na Boracay nie jest takie proste. Bezpośrednich lotów nie ma więc leci się najpierw do Caticlan, następnie łodzią już na wyspę. A w porcie na dzień dobry trzeba zapłacić (oprócz biletu za łódkę) podatek portowy, podatek „na czyste środowisko” i jeszcze jeden, którego nazwy już nawet nie pamiętam. Wyraźny to więc komunikat, że zdzierać z nas będą na każdym kroku.

Krótka refleksja o samych wyspach. Salvadore Junk Shop (nazwa jakiegoś sklepiku na poboczu) to pierwsze skojarzenie jakie przyszło mi do głowy po wyjściu z samolotu. Filipiny są trochę zlepkiem różnych resztek, jak legendarny jeepney (http://pl.wikipedia.org/wiki/Jeepney), zbudowany ze starych amerykańskich wojskowych jeepów, a gdzieniegdzie „doklepane” są jeszcze inne blaszane, plastikowe, drewniane części. Podobnie domki – blacha, drewno, bambus… Nawet język jest przedziwnym „zlepkiem” przeróżnych słów.  Słuchając rozmów ma się najpierw wrażenie, że ludzie rozmawiają po angielsku, potem nagle przełączają się na hiszpański, aż tu nagle pojawia … indonezyjski!

Początkowo ciężko było też przyzwyczaić się do turystycznego kurortu pełnego bogatych Rosjan i Koreańczyków, mieszkających w setkach 5* hoteli albo tłumów na plaży. Dlatego jeździłyśmy na drugi koniec wyspy – która ma 7km długości więc nie było to ogromną wyprawą – żeby od tego tłumu uciec.  A tam można było już do woli zachwycać się przepiękną turkusową wodą. Generalnie nasze filipińskie wczasy ograniczały się więc do leżakowania na pięknej plaży i zachwycania bajecznie tanim rumem. Miło tak sobie poleniuchować przez tydzień, ale po tym czasie zatęskniłyśmy już za miastem i bieganiem z przewodnikiem, co intensywnie nadrabiałyśmy w Singapurze J








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz