niedziela, 11 marca 2012

Sylwester na kupie śmieci

 Akurat w Sylwestra przypadło nam podróżować z Ende do Waiangapu na Sumbie, gdzie czekał nas ostatni etap Tour de Nusa Tenggara. Nauczeni doświadczeniem myśląc o promie nie spodziewaliśmy się rejsu jak po Wyspach Kanaryjskich, ale to, co ukazało się naszym oczom ciężko było zaklasyfikować. Kiedy dotarliśmy do portu rozładowywano tam tylko stare, drewniane łodzie i już trochę spanikowani (mimo doświadczenia w pływaniu starymi łodziami;)) wytężaliśmy wzrok w kierunku morza. Na szczęście po chwili „coś” zaczęło pojawiać się na horyzoncie. Tylko czy na pewno na szczęście. Jak na indonezyjski prom przystało wszystko było zardzewiałe, brudne i stare, ale to czy statek nie zatonie to już kwestia ... zaufania. Najgorszy był przytłaczający BRUD. Pokład, na którym płynęli ludzie (bo był też ten dla zwierzątek i motorów) pokryty był warstwą śmieci (statek był już jakiś czas w podróży, płynął z Timoru), a ludzi tradycyjnie było więcej niż przewidywały normy (ale przed nami jeszcze podróż PELNI). W rezultacie długo szukaliśmy miejsca, a kiedy udało się znaleźć kilka pustych krzesełek po chwili pojawił się Indonezyjczyk, krzycząc, że to przecież jego miejscówka! Przecież zostawił tutaj torby (POD siedzeniami….), więc ewidentnie miejsca były zajęte! Ale, że mieliśmy zdecydowaną przewagę liczebną nie daliśmy się wyrzucić, w końcu to niesprawiedliwe żeby jedna osoba zajmowała 5 krzeseł! Konflikt udało się jakoś rozwiązać i Pan przeniósł się dalej, chociaż co jakiś czas zerkał na nas spode łba. Próbują znaleźć jakąkolwiek wygodną pozycję po pewnym czasie z plastikowego krzesełka przeniosłam się na podłogę, przesuwając stertę śmieci trochę bliżej śmietnika i obserwując wędrujące pomiędzy nimi karaluszki. Nie chce tutaj wyolbrzymiać tego jacy to jesteśmy dzielni, że płynęliśmy w takich ciężkich warunkach. Gdybyśmy tylko mieli wybór na pewno byśmy go wykorzystali. Niestety był to jedyny prom i takim właśnie promem zazwyczaj pływają Indoenzyjczycy. Chciałam więc tylko podkreślić, że opinia o archipelagu indonezyjskim jako o najbrudniejszym państwie Azji Południowo-Wschodniej zdecydowanie nie bierze się znikąd. Ich poziom jakiejkolwiek świadomości ekologicznej jest zerowy (ale, ponowie, przed nami jeszcze największy szok - podróż PELNI). Nie wspominając już podstawowych zasadach higieny itp. Tak sobie płynęliśmy odliczając godziny do Nowego Roku, kiedy nerwowo spoglądając na zegarki zorientowaliśmy się, że powinniśmy powoli dobijać do celu. A tu niespodzianka. Prom, owszem, zazwyczaj pokonuje tą trasę w 7 godzin, jednak tym razem mieliśmy płynąć …. 20. Nieee, musieliśmy się przesłyszeć, może chodzi o 12 … A jednak. Ostatecznie dotarliśmy po 19 (słownie: dziewiętnastu). W międzyczasie wykorzystując fakt bycia bule udało nam się zmienić trochę legowisko i udało nam się wejść na górny pokład, gdzie urzęduje załoga. Tam w towarzystwie chmary karaluchów wielkości kciuka próbowaliśmy zasnąć, a ok. 24:00 naszym marynarzom zachciało się nawet noworocznych fajerwerków. A więc oficjalnie mamy Nowy Rok. Na Sumbę dotarliśmy przed świtem, ok. 4am, postanowiliśmy więc poczekać aż się przejaśni i dopiero wtedy wyruszyć na poszukiwanie hotelu. Urządziliśmy nasz nowy uchodźczy obóz w ogromnej i pustej poczekalni w porcie i przy ciasteczkach i kawie czekaliśmy aż wychyli się słońce. Odganiając przy tym upierdliwych kierowców bemo, którzy nachalnie próbowali nas co 3 sekundy namówić na podwózkę do miasta. A my uparcie odmawialiśmy węsząc podstęp (co potem okazało się być bardzo głupim pomysłem). Bohatersko maszerując nie uszliśmy więcej niż 2km aż obok nas zatrzymał się miły Indonezyjczyk i zaproponował, że za darmo podwiezie nas swoim eleganckim pick upem. Część z nas wskoczyła więc na pakę razem z plecakami, reszta umościła się w środku, zabawiając rozmową pana kierowcę. A podróż z nim okazała się być dłuższa niż można by przypuszczać. Poproszony o podwózkę do byle jakiego, taniego hotelu wiózł nas dobre 20 min. Maszerowanie tej odległości z naszymi plecakami po traumatycznej podróży promem chyba by nas dobiło… . Jednak w hotelu, do którego nas podrzucił okazało się, że nie ma miejsc. Zmęczeniu, brudni i trochę już zdemotywowani poczłapaliśmy dalej. „Drugi” Nowy Rok (czyli o godzinie, w której witaliście go w Polsce) przywitałam z lekka zdołowana na brudnym krawężniku, pilnując bagaży, podczas gdy reszta z nas szukała hotelu. Pierwszą noc spędziliśmy w hotelu Merlin polecanym przez Lonely Planet. Kosztowało nas to 50k Rp/os/noc plus do tego dostaliśmy nawet mikrośniadanie. Cena więc była do przejścia, ale obsługa i ich podejście do pracy spowodowało, że przenieśliśmy się do Sandle Wood (34k za noc). Warunki gorsze, ale obsługa wydawała się być nieco milsza. A do tego po trzech nocach zaoszczędziliśmy 45k co jest już sporą sumą. Na Sumbę przybyliśmy w celu zobaczenia tradycyjnych wiosek i już pierwszego dnia udaliśmy się na ich poszukiwanie.  Po drodze do jednej z nich, która wg Lonely Planet (co my byśmy bez tej książki zrobili..) spotkaliśmy Hanny, nauczycielkę angielskiego, która wskazała nam drogę do wioski i zaprosiła na obiad następnego dnia. IndonezjaJ W wiosce spędziliśmy dobre kilka godzin słuchając o wyrobie ikatów i innych tradycjach Sumby. A także próbując żuć betel. Obrzydlistwo! Dowiedzieliśmy się także, że następnego dnia ma się w wiosce odbyć ceremonia ślubna. Nie mogliśmy więc tego przegapić. Kolejny dzień minął więc pod znakiem towarzyskich wizyt. Najpierw u Hany (tu dostaliśmy zaproszenie na obiad kolejnego dnia u jej krewnych w pobliżu innej tradycyjnej wioski, Rende), a potem ceremonia w wiosce. Która okazała się być niezbyt porywająca, punktem kulminacyjnym było zabicie świniaka i jego skonsumowanie.  





Kolejnego dnia do naszego hotelu wpadł po nas nie kto inny jak król Rende. Tak jest. Dokładnie tak było. Nie ma tu żadnych wójtów, sołtysów itp. Przyjechał po nas sam KrólJ I jak to na króla przystało … jechał razem z nami w hałaśliwym, ciasnym i nieco rozsypującym się bemo.  W Rende znowu obfotografowaliśmy wioskę, charakterystyczne chaty, podziwialiśmy ikat (a nawet przymierzyliśmy kilka) wypiliśmy herbatkę, po czym ruszyliśmy do rodziny Hany na obiad i spacer po plaży. Tak minął kolejny leniwi dzień na Sumbie. Niestety na kolejny nie mieliśmy więcej planów i żałuję, że mimo tych tylko kilku dni zaplanowanych na Sumbie (byliśmy uzależnieni od promów, które pływają jedynie co dwa tygodnie) nie zdecydowaliśmy się jednak pojechać dalej. Podobno na Sumbie są także jedne z najpiękniejszych plaż w Indonezji. A, że LP mówi o jednej plaży w pobliżu Waiangapu postanowiliśmy mniejszą grupką udać się na jej poszukiwanie. Niestety jedyne co znaleźliśmy to ogromny slums. Który jednak mimo przygnębiającego z jednej strony wyglądu, był jednym z najbardziej kolorowych i pogodnych miejsc jakie widzieliśmy. Nasza "fotografka" Kasia zrobiła tutaj pewnie z kilka setek zdjęć i moim zdaniem zasłużyła sobie nimi na wystawę.




 I tak minęła podróż po Nusa Tenggara. Chociaż jeszcze nie do końca. Przed nami wciąż podróż promem na Bali. O promie Pelni nie będę sę tutaj raczej rozpisywała, bo chyba sama bym nie uwierzyła w to, co czytam. Dość powiedzieć, że np. wolałam się odwodnić niż korzystać z toalety dostępnej dla podróżujących, starałam się za dużo nie oddychać i nie wyglądać za burtę, bo unosiły się tam całe wyspy wyrzucanych z pokładu śmieci, a zapach wykładziny i karaluchów prześladował nas jeszcze dłuuuugo po powrocie na Jawę. Mieliśmy ogromne szczęście - zlitował się nad nami jeden z pracowników promu i mogliśmy korzystać z toalety w jego kajucie. Podróżowanie Pelni jest więc z jednej strony "przygodą", ale jeśli tylko miałabym pieniądze drugi raz nie skorzystałabym z usług tego przewoźnika.

Na szczęście teraz już tylko kilka dni na Bali, a potem Yogya, domek i ... próby odkażenia ubrań i plecaków. 

1 komentarz:

  1. W życiu chyba nic Cię już nie zaskoczy :))
    Czytając tę krótką notkę o promie Pelni przechodziły mnie dreszcze i sama miałach ochotę się za Ciebie odwodnić.

    OdpowiedzUsuń