czwartek, 1 marca 2012

Król Reggaetonu

Z Riung do Ende dotarliśmy regionalnym autobusem załadowanym dosłownie po sam dach. Po sam dach rozbrzmiewała też muzyka. Głównie reggaeton właśnie lub najświeższe indonezyjskie hity świdrujące głowę nie gorzej niż niemiecki techno bit. Po długiej pod róży z wymiotującymi dookoła kobietami (cóż, drogi są kręte), z poparzoniami słonecznymi na nogach i plecach (które zdecydowanie nie pomagały w siedzeniu) i z wielkim jak rugbista przysypiającym co jakiś czas na mym poparzonym ramieniu Indonezyjczykiem siedzącym obok (swoją drogą gdzie on się taki wielki uchował?!) jakoś dotarliśmy do końca trasy. Która jak się okazało nie doprowadziła nas dokładnie tam, gdzie spodziewaliśmy się wysiąść. Przystanek, na który musieliśmy opuścić pojazd znajdował się jeszcze kilka kilometrów przed właściwym centrum więc znowu czekał nas spacer z naszymi plecakami-gigantami. Szukanie hotelu uniemożliwiła natomiast paraliżująca wszelkie czynności mieszkańców siesta. Okazało się, że wszystko jest zamknięte 13:00-17:00. Na szczęście znośny hostel udało się znaleźć już za drugim strzałem, a nawet zdołaliśmy stargować się do 40k Rp/os/noc. Chociaż warunki nie były rewelacyjne to przemiła właścicielka nadrabiała wszelkie niedogodności (zrobiła nam np. kanapki na drogę!:)). Dowiedzieliśmy się też, że w 2010 roku gościła 24 backpackersów, a w 2011 aż 39. W tym naszą 7-osobową grupę. Biorąc więc pod uwagę, że była to końcówka grudnia miała dzięki nam całkiem przyzwoite zakończenie roku finansowego. Jednak do Ende nie przyjechaliśmy z zamiarem wspierania rozwoju regionalnego, ale zdobycia tutejszego wulkanu. "Trekking" na jego szczyt można rozpocząć z położonej u jego podnóża, ok 50 km od Ende, wioski Moni. Jednak my leniwie wybraliśmy łatwiejsze rozwiązanie i wynajęliśmy bemo, którym jeszcze przed świtem wyruszyliśmy w górę. Pokonaliśmy nim większość trasy, a przynajmniej tej, która prowadziła po asfaltowej drodze. Nie była to tak ciężka wycieczka jak wspinaczka na Merapi, ale wrażeń estetycznych dostarczała niemałych. Kelimutu to wulkan, w którego kraterze położone są trzy kolorowe jeziora: Tiwoe Alta Polo, Tiwoe Morei Kooh Fai oraz Tiwoe Ata Mboepoe. Każde z nich ma inny kolor, a co więcej kolory te mogą się zmieniać w ciągu roku - od brązowego, brunatnego przez zielony po błękitny. Głównie związane jest to z minerałami, z których zbudowany jest krater, jednak naukowcy wciąż doszukują się dokładnej przyczyny. Z jednej strony więc naukowcy ze swym szkiełkiem i okiem, z drugiej wciąż żywe ludowe legendy. Jedna z nich mówi, że jeziora są domem dusz zmarłych. Do Tiwoe Ata Mboepoe wędrują dusze starców, osób zmarłych śmiercią naturalną. Dusze osób niewinnych i dzieci trafiają do Tiwoe Morei Kooh Fai, natomiast w toni Tiwoe Alta Polo unoszą się dusze osób chorych, nawiedzonych, czarownic i wariatów.  Duchów na szczęście nie spotkaliśmy, ale krajobrazy z powodzeniem mogłyby się stać scenografią dla niejednego thrillera. Szczególnie o świcie, kiedy księżycowy krajobraz otulała jeszcze poranna mgła.







Cel został osiągnięty, ostatni  punkt wycieczki po Flores odhaczony. Teraz czas na Sumbę. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz