poniedziałek, 17 października 2011

Merapi

Każdego dnia z naszego prywatnego Merapi Observation Point zlokalizowanego na dachu (czyli w kuchni) spoglądałyśmy na Gunung Merapi i planowałyśmy kiedy wreszcie uda się uskutecznić wspinaczkę. Trzeba było się spieszyć, bo w porze deszczowej wejście na górę jest znacznie trudniejsze. Po kilkukrotnym przekładaniu wyprawy wreszcie udało się zgrać terminy i w pięć bab ruszyłyśmy zdobywać szczyt. 

Wspinaczkę na Merapi (2911 m.n.p.m.)  można zacząć z dwóch miasteczek – Selo (położonego wyżej, u północnego zbocza wulkanu) albo Kaliurang (przy południowym zboczu, więc znacznie bliżej od Yogyakarty). Według pierwotnego planu miałyśmy zacząć właśnie z Kaliurang ponieważ dużo łatwiej jest się do niego dostać. Ale. Wspinaczka trwa dwa razy dłużej, chcąc zdążyć przed wschodem trzeba by zacząć ok. 22:00. Co ważniejsze w Internecie nie ma zbyt wielu informacji na temat przebiegu takiej wyprawy, a istnieje nawet prawdopodobieństwo, że nie uda nam się wejść na samym szczyt. Mimo to plan zmienił się dopiero dużo później. Żeby dostać się tam jak najtaniej i najszybciej zdecydowałyśmy się ok.18:00 złapać taksówkę na północy miasta (jako pożyteczną wskazówkę polecam terminal Condongcatur, do którego dojeżdża TransYogya). Jednak po przeanalizowaniu jeszcze raz wszystkich informacji jakie udało nam się zdobyć zdecydowałyśmy się wejść na Merapi z Selo. Problem polegał na tym, że jedyną opcją dostania się tam była o tej porze taksówka, a trasa ma ok 65km. Zaczęło się więc targowanie. Udało się już za trzecim podejściem, pan kierowca wielce uradowany zgodził się wziąć naszą piątkę za 200 000 rupii. Jednak podróż z nim nie trwała długo. Najpierw pojechał z złym kierunku, a po kolejnych 15 minutach okazało się, że zawiezie nas tam jego kolega. Uprzedziłyśmy więc kolegę, że umowa była na 200 000 i z łokciami w brzuchu osoby obok wbiłyśmy się do, chyba jeszcze mniejszej niż poprzednio, taksówki. Pan Kolega jednak też po jakimś czasie poczuł się zagubiony i co jakiś czas musiał pytać o drogę, co nie poprawiało naszego samopoczucia. Jednak „najgorsze miało dopiero nadejść”. Droga do Selo, które położone jest ok. 1 500 m.n.p.m., jak można się domyślać pnie się do góry, a co się z tym wiąże jest długa, kręta, wąska i przerażająca. Szczególnie nocą. I we mgle. Kiedy momentami nie widać nic na odległość większą niż 2 metry. Innym kierowcom nie przeszkadzało to jednak zbytnio, bo biorąc pod uwagę okoliczności ruch był bardzo duży. Z przerażeniem więc patrzyłyśmy jak kierowca wyprzedza na trzeciego, jak ledwo wyrabia się w zakręcie albo jak prosto na nas jedzie inny samochód albo skuter. Ja osobiście widziałam już całe życie przed oczami, kiedy wjeżdżając pod kolejną stromą górę nagle samochód zaprotestował i cofnął się kawałek do tyłu. Żeby nie skończyć podróży w przepaści za nami wysiadłyśmy i bez zbędnego balastu, czyli nas, udało się kierowcy podjechać dalej. Po dwóch godzinach jazdy w tych stresogennych warunkach udało się dotrzeć do Selo (oczywiście pytając jeszcze kilka razy o drogę). Kierowca też musiał się nieco spocić, bo zażądał dodatkowych 50 000. Początkowo byłam nawet za tym żeby zapłacić mu więcej, biorąc pod uwagę tą przerażającą drogę, ale kiedy zrobił się agresywny szybko zapomniałyśmy o tym pomyśle i poszłyśmy szukać jedzenia i ciepłej herbatki. Udało się znaleźć otwarty warung, w którym dowiedziałyśmy się że ok. północy przejeżdżają wycieczki i ok. 1:00 w nocy zaczynają wspinaczkę. Tej bezcennej informacji udzielił nam przewodnik, który przez całe 3 czy 4 kolejne godziny próbował namówić nas na swoje usługi powtarzając wciąż jakie wspinanie bez przewodnika jest niebezpieczne. Oczywiście miło odmówiłyśmy i ok. 0:30 podeszłyśmy do Base Camp żeby poczekać aż wyruszy wyczekiwana wycieczka. Widok wszystkich ludzi (o dziwo głównie Indonezyjczyków) i szerokiej asfaltowej drogi prowadzącej do New Selo baaaaaardzo przypomina trasę do Morskiego Oka, jest tylko trochę bardziej stromo, więc radośnie ruszyłyśmy pod górkę. Jednak przyjemna droga skończyła się już po ok. 2 km kiedy minęłyśmy ogromny-niczym-z-Hollywood napis NEW SELO. 

 fot. by K

Od tej pory zaczęło się wchodzenie po stromej ścieżynce i obsypującym się spod nóg piachu. Wchodzi się więc bardzo powoli, bo znaleźć mocne oparcie nie jest łatwo. Dla urozmaicenia po ok. 1h nie szło się już po samej piaskownicy, ale pojawiły się też kamienie, które usuwały się spod nóg razem z piaskiem. I tak przez 4h. Po ciemku, prawie na czworaka, od czasu do czasu przełażąc po większych głazach, które torują przejście. A im wyżej, tym oczywiście chłodniej (oczywiście nie przypuszczałam, że po pokonaniu pewnej wysokości kończą się tropiki, polecam brać polarek i kurtkę chroniącą od wiatru...) Do pierwszego wypłaszczenia dotarłyśmy przed 04:00, wschód słońca więc już tuż tuż. Gorzej tylko, że każda minuta na tym przeraźliwym wietrze jaki wiał na górze była koszmarem. Zeszłyśmy więc trochę poniżej krawędzi, żeby schować się przed wiatrem i przytuliłyśmy jedna do drugiej. Przez cały czas przechodzący ponad nami przewodnicy świecili na nas latarkami jakby sprawdzali, czy to na pewno ludzie siedzą na dole. Kiedy przechodziłam obok tego miejsca rano zrozumiałam dlaczego. Kilka kroków dalej mogłoby kończyć naszą wycieczkę… Przetrwałyśmy tam ok. 30 minut, potem zrobiło się już tak zimno, że siedzenie dłużej nie miało sensu. A na wschodzie niebo bardzo powolutku zaczęło robić się różowe. Żeby tylko wytrzymać do świtu. Ruszyłyśmy więc dalej. Pod ostatnim podejściem na sam szczyt jest spore plateau, wprost stworzone do rozstawiania namiotów, których zazdrościłyśmy w tym momencie jak niczego innego na świecie.


Na szczęście tutaj po raz pierwszy na ratunek przyszli nam Indonezyjczycy. Użyczyli nam kawałek maty w miejscy osłoniętym od wiatru ogromnym kamieniem i na niej doczekałyśmy wschodu słońca. Wulkaniczne skały w pierwszych promieniach słońca to piękny widok, ale nadal czekałyśmy na upragnione WOW i opadnięcie szczęki. A może było nam za zimno żeby docenić w pełni widok i bardziej zależało tylko na tym, żeby wreszcie słońce wzeszło i zaczęło grzać, niż popisywało się kolorowaniem nieba. Wschód na nasze szczęście czy też nieszczęście nie trwał długo i powolutku zaczynało robić się jaśniej i cieplej. Z każdą minutą coraz lepiej widać było sam szczyt Merapi, a krajobraz dookoła …. WOW! Wreszcie:) Szkoda tylko, że nadal nie miałyśmy czucia w rękach i trudno było nawet zrobić zdjęcia:) Wtedy jak znak od niebios niedaleko rozpalono ognisko. Ratunek! Ogrzanie dłoni przy ogniu było zbawieniem, a Krysia była nawet w stanie pokonwersować nieco po indonezyjsku (jak widać nauka języków jednym przychodzi łatwiej, innym trudniej;)). Poczęstowano nas też czymś trudnym do zidentyfikowania, a kiedy trochę odtajałam przyszedł czas na sesję fotograficzną, jej wynik poniżej.









Nie zdążyłyśmy też odejść daleko kiedy inna spora grupa Indonezyjczyków zaproponowała nam kawę!! Najpierw ognisko, teraz gorąca kawa – jesteśmy w niebie, a przynajmniej coraz bliżej niego:) Była to chyba najlepsza kawa jaką w życiu piłam – gorąca, słodka, z odrobiną mleka za to z dużą ilością rozgrzewających, korzennych przypraw. W ramach „podziękowania” zrobiłyśmy sobie zdjęcie i od tej pory chyba każdy w okolicy wiedział, że trzy wariatki z Polski lezą na sam szczyt bez przewodnika.Więc trzeba było zacząć leźć. A nie było to takie proste. 300 metrów stromego podejścia, co nie jest może aż tak skomplikowane kiedy wchodzi się po mocnej, grafitowej skale. I ma się kondycję i doświadczenie;) Tutaj natomiast pnie się do przodu po piaszczysto-kamiennym gruzowisku. Mniej więcej w połowie drogi do krateru "stabilniejszych" skał jest trochę więcej, ale nadal przypomina to trochę włażenie po ruchomej skałce wspinaczkowej bez asekuracji.




Dopiero na górze, kiedy usiadłam na z dołu upatrzonej pozycji w pobliżu krateru uświadomiłam sobie, że chyba nie chcę tam dłużej być - wyszło na jaw jaki ze mnie tchórz i byłam tak sparaliżowana strachem, że uczepiłam się jednej skały i ostrożnie rozglądałam dookoła. A w zasadzie tylko w lewo i w prawo, bo za mną znajdował się krater, z którego od czasu do czasu buchały opary siarki.

 Widok za mną - zdjęcie robione z rąsi, żeby tylko nie zbliżyć się krateru, stąd pasek od aparatu w kadrze;]

Widok przede mną.


Do wejścia na sam szczyt brakowało co prawda jeszcze 11 metrów, ale jakoś nie zależało mi na śmierci w kraterze więc tylko Dorota wspięła się na samą górę. Za to ja z Krysią swoim strachem dostarczałyśmy rozrywki Indonezyjczykom, którzy piknikowali obok. Po jakimś czasie trzeba było jednak zacząć schodzić w dół żeby nie usmażyło nas słońce i żeby zdążyć przed wschodzącymi chmurami. Początkowo schodzenie wydawało się jeszcze gorsze niż wchodzenie na krater, ale jeśli już minie się bardziej skalisty fragment i opracuje się dobrą metodę, polegającą głównie na zjeżdżaniu na butach…jest całkiem fajnie. Wygląda to mniej więcej tak: 





 Na dole po wysypaniu z wydętych od kamiennej zawartości butów kilograma zaprawy murarskiej można było ruszyć dalej. Jednak wcześniej jeszcze pamiątkowe zdjęcie z poznanymi na szczycie Indonezyjczykami, ich flaga po odwrócenie doskonale zastąpiła naszą polską:) Dopiero w dzień widać też jaka piękna jest ta trasa i dopiero teraz wymyśliłam kolejną przyczyną wchodzenia nocą. Oprócz a. chęci obejrzenia wschodu słońca na szczycie b. uniknięcia usmażenia przez słońce c. uniknięcia utonięcia w chmurach, jest jeszcze jeden powód. Gdybym widziała jak wygląda ścieżka i jak wysokie, i strome są oddalone ode mnie na kilka metrów zbocza chyba bym się nie zdecydowała;) Jest i powód e. Piaszczysta ścieżynka, po której się w/schodzi, nocą jest trochę bardziej wilgotna i może trochę bardziej stabilna. A już na pewno mniej się pyli. Schodzenie po takiej pionowej pylącej straszliwie, piaskownicy spowodowało, że pod koniec co chwilę lądowałam na pupie, bo ze zmęczenia nie byłam już w stanie utrzymać równowagi. Tak więc brudne jak chyba nigdy w życiu, z pyłem w … w sumie wszędzie ok. 10:30 dotarłyśmy do Selo. Ach! No i oczywiście trochę nam się trasa pomyliła. Część drogi prowadziła bardziej off roadowo ścieżynkami dla lokalesów przez ich plantacje. :






 Jednak dotarcie do Selo nie było końcem przygody. Okazuje się, że tak turystyczna miejscowość jest pułapką jeśli nie ma się skutera, wykupionej wycieczki autokarowej albo miliona monet na powrót taksą. W „informacji turystycznej” dowiedziałyśmy się jak mamy jechać i chociaż przed nami rozpostarła się wizja trzech przesiadek miałyśmy szczęście, bo busik, którym miałyśmy pokonać pierwszy etap Selo – Bololai nadjechał po kilku minutach. Po ustaleniu wstępnej ceny (8 000 rupii) rozsiadłyśmy się na końcu zaraz za panią wiozącą siedem 30 litrowych baniaków z benzyną, dziecięcy rowerek, dwa GIGANTYCZNE chyba 2metrowe opakowania jakichś dziwnych prażynek i tajemniczy karton. Jej miejsce zajęła potem pani ze skrzynką jajek i drugą skrzynią pełną pojęcia-nie-mam-czego. 




W trakcie trasy zmieniła się też wstępna cena i urosła nagle do 10 000, na co zareagowałyśmy oczywiście głośnym sprzeciwem i zapłaciłyśmy 8 000, które i tak było pewnie ceną dla turystów. W Bololai musiałyśmy przesiąść się na transport do Solo. I tutaj bardzo przydało się bycie bule, bo nie ujdzie się niczyjej uwadze i pan z podjeżdżającego w tym samym czasie autobusu krzyczał dokąd jedzie tak długo, aż same ustaliłyśmy że to ten właściwy :) Tym razem za 5 000 jechałyśmy wręcz w luksusach, bo siedzenia były całe, a nawet klima działała. Niestety okazało się, że autobus zatrzymuje się na jakiś strasznych przedmieściach, a do tego już stoi kolejny do Yogyakarty i przymusowa wycieczka do Solo nie zakończy się zwiedzaniem. Ostatni fragment był najgorszą podróżą ever – gorąco jak w piekle, pan zbierający kasę oprócz tego, że znowu chciał nas oszukać, cały czas się wydzierał i walił czymś w jakąś rurę. Miałam ogromną ochotę skrócić jego żywot. Wrażeń dźwiękowych dostarczali nam też (wsiadający na każdym przystanku) uliczni grajkowie. Oczywiście wszystkim miało się ochotę zapłacić za opuszczenie autobusu. Z jednym wyjątkiem. Jeden, chyba najmłodszy ze wszystkich, chłopiec miał świetny głos (przypominał mi Florence Welsch…:)) i postanowiłam wspomóc go „aż” 2 000. A kiedy siedząca obok mnie pani zobaczyła moje pieniądze, schowała swoje 500 rupii i też wyjęła 2 000. Tak więc pomogłam mu nawet podwójnie:)
 
Wreszcie, po prawie 24 h wróciłyśmy do domu wymęczone, głodne i niesamowicie brudne, ale szczęśliwe jak chyba jeszcze nigdy w Yogy:) 

p.s. Popełniłam chyba najdłuższy post w moim życiu, ale mam nadzieję trochę przydatnych i praktycznych info da się w nim znaleźć :) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz