sobota, 4 lutego 2012

Taka tam. Niedziela.

5:20 am. Pobudka! Muezin? Nieeee, za późno. Pani sprzedająca warzywa krzycząca „saayuuuuuuuuuuur”? Nie, to inny irytująco-skrzeczący głos. Sąsiad remontujący dom obok 24/h? Nie, tym razem nie jest to dźwięk 10000 uderzeń młotka na minutę. Jeden z obwoźnych sprzedawców lodów, roti, bakso, naleśników, owoców, czy Bóg wie czego jeszcze …. krzyczący przy tym w niebogłosy i dający o sobie znać irytującą melodyjką (np. urywaną La Bambą) lub waląc w metalowy garnek? Nie! To zdecydowanie coś innego! Ktoś krzyczy przez megafon! Uczucie jakbym obudziła się na środku dworca kolejowego: „Następny przystanek Jalan Soga, Taman Wijaya Brata!”. W końcu zwlekam się z łóżka i przez kilka sekund nie bardzo wiem „co ja pacze!”. Biorę aparat i biegnę do najlepszego punktu widokowego na dachu (czyli do kuchni), gdzie zazwyczaj rozpościera się niecodzienny widok na wulkan Merapi lub na … cmentarz po drugiej stronie ulicy. Przed cmentarzem zebrał się dzisiaj niemały tłumek. I to w dresie, oczywiście przystosowanym do warunków muzułmańskich. A przed tłumkiem Pan Z Mikrofonem, który okazuje się być Panem Instruktorem Aerobiku. Tak! Przez dwie godziny przy muzyce jakiej nie powstydziłaby się Jane Fonda odbywał się przed moim domem trening aerobiku dla seniorów. „Satu, dua, tiga…!”







OK, mocna kawa i wracamy do rzeczywistości, ostatecznie rezygnuje z popełnienia masowego mordu. Skontrolowanie stanu lodówki zmusiło mnie do wyjścia po wyjątkowe zakupy. Zwieńczeniem dzisiejszego dnia będzie marokańska kolacja przygotowana przez couchsurfera z Paryża. Oczywiście w międzynarodowym polsko-chińsko-francuskim towarzystwie. Tradycyjnie wędruję do sklepu piechotą, doskonale znaną trasą, kiedy na chodniku z nieznanej mi przyczyny zaczyna się robić gęściej i gęściej. Aż w końcu przepychanie się do przodu staje się niemożliwe, a na horyzoncie pojawia się początek parady. I to nie byle jakiej. Przodem kroczą dwa słonie. Dalej setka mężczyzn ubrana w czerwone tradycyjne stroje, a za nimi kolejne setki ubrane w sarongi z batiku charakterystycznego dla Yogy. Nie zabrakło także eleganckich panów jadących konno. Dookoła ogłuszający hałas muzyki, tłumu ludzi, jadących z tyłu samochodów. Żałuję, że nie wyrobiłam jeszcze w sobie nawyku zabierania ze sobą aparatu gdziekolwiek idę. Po kilku minutach jakby nigdy nic parada przechodzi dalej, ludzie się rozjeżdżają, a ja kontynuuje swoją wędrówkę po pomidory. Taka tam. Niedziela. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz