środa, 9 listopada 2011

Trans - Yogyakarta

UWAGA! POST JEST SKUTKIEM UBOCZNYM NUDY SPOWODOWANEJ PORĄ DESZCZOWĄ!

Transport miejski w Yogyakracie zasługuje na pewno na kilka zdań. Po pierwsze - komunikacja miejska to tutaj pojęcie abstrakcyjne. No i to w zasadzie wszystko. Chociaż po dzisiejszym przymusowym spacerze, który był wynikiem niefortunnego nieporozumienia na linii Ja - TransYogya mogłabym może powiedzieć coś więcej. Więc. Jeśli nie mamy samochodu, skutera ani roweru, a spacerowanie po mieście bez chodników nie wchodzi niestety w grę, pozostaje nam tylko jedno. Zaprzyjaźnić się z autobusami. A pojazdów tych są tutaj dwa rodzaje - zielone pod szyldem wymienianej wyżej TransYogy oraz wszelkiej innej maści pod szyldem łapanki. Jeśli chodzi o te drugie mają wiele cech wspólnych z autobusami z Bangkoku - nigdzie nie ma rozkładów, a z drzwi wychyla się niebezpiecznie "konduktor", kory nagania pasażerów. Tego typu autobusem jechałam tutaj tylko raz, kiedy świeżo po przyjeździe z Bangkoku miałam jeszcze naiwne wrażenie, że wszystkie azjatyckie miasta są tak cudowne. Brak rozkładów już mnie nie szokował, ale nie ma tu nawet czegoś, co można by nazwać przystankiem. Po prostu Pan Konduktor widząc człowieka stojącego na krawężniku wykrzykuje łaskawie dokąd jedzie. Więc tak jak robiło się to w Bangkoku zatrzymałam pierwszy lepszy i zapytałam, czy jedzie tu i tu. Pan powiedział, że tak no to wskoczyłyśmy do środka. Po ok. 30 minutach okazało się, że jednak autobus nie jedzie w tym kierunku i właściwie to powinnyśmy się przesiąść. Po dalszych próbach dogadania się na migi stwierdziłyśmy, że chyba czas na nas i opuściłyśmy lokal. Tak w skrócie wyglądała pierwsza i jedyna podróż Niezidentyfikowanymi Pojazdami Miejskimi. Na ogół jeździmy więc TransYogyą, co prawda rozkładów też nie ma, ale jest przystanek i można sobie usiąść w oczekiwaniu na autobus. A czekanie może się czasem przedłużyć - do tej pory mój rekord to 45 minut. Jedna rzecz, która mnie w nich fascynuje to wiszący na jednym z okien odświeżacz powietrza typu Brise, który co jakiś czas uwalnia swój odświeżający aromat. Trzeba tylko uważać, żeby nie stać na wprost niego i taką skondensowaną dawką świeżości nie dostać prosto w nos i oczy, jak mi się to raz sprytnie udało i muszę przyznać, że ta ilość orzeźwienia może skutecznie oszołomić na moment. W każdym razie zdecydowanie powinni to wprowadzić (przynajmniej latem) w polskiej komunikacji miejskiej, ew. zabronić podnoszenia rąk i wietrzenia pach. Inna rzecz, która fascynowała mnie do dzisiaj to fakt, że chyba każdy autobus, który jedzie z północy miasta zawoził mnie do domu, czyli na południe Wracając dzisiaj z polskiego obozu na północy podbiegłam na przystanek dokładnie w momencie, kiedy autobus miał już odjeżdżać, zdążyłam więc tylko wykrzyczeć dokąd potrzebuję jechać i oczywiście pan konduktor na mnie poczekał, bo autobus (a jakże) jedzie w tym kierunku. Po drodze zaczęłam analizować jakim sposobem 4 na 9 z możliwych autobusowych tras prowadzi z jednego końca miasta na drugi akurat w ten sposób, że autobusy przejeżdżają przez interesującą mnie ulicę. Czujnie wyglądałam przez okno szukając punktów orientacyjnych - a drogę do domu wyznacza mi trasa miejskich murali, to jedyne elementy, które na prawdę się wyróżniają spośród setek identycznych budynków i niektóre są naprawdę świetne. Przez jakiś czas trasa się zgadzała, dopóki kierowca nie skręcił i nie zaczęliśmy powoli oddalać się od interesującego mnie przystanku. Mam więc nauczkę na przyszłość - mówiąc dokąd chce się jechać najlepiej jest podać skrzyżowanie dwóch ulic. Może się bowiem okazać, że ulica, na którą zmierzamy jest dłuższa niż moglibyśmy przypuszczać. Niby to śmieszne i oczywiste, ale dotarło do mnie dopiero kiedy dzisiaj wieczorem wracałam piechotą trasą kilka razy dłuższą niż zazwyczaj. Przy okazji doceniłam także samotne spacerowanie - dopiero wtedy czuję, że jestem we właściwym miejscu i że przyjazd tutaj był zdecydowanie dobrą decyzją. Ale oprócz tego co łomocze w głowie słyszy się też więcej otaczających dźwięków. Z mijanych warungów, domów, sklepów. A przede wszystkim ogłuszający hałas skuterów! Nieustanny! W języku skuterowych piratów drogowych trąbienie oznacza "Hej, uważaj, jestem tutaj!". Trąbią kiedy skręcają, kiedy wyjeżdżają zza zakrętu, kiedy zbliżają się do kogoś ... . Chyba nie ma chwili kiedy tego nie robią. Ale skutery to zupełnie inna historia i zasługują na oddzielny post. A, że pora deszczowa rozhulała się na dobre może się zdarzyć, że napiszę go szybciej niż myślę ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz