wtorek, 29 listopada 2011

Tercetem do Solo

Misja Wycieczka do Solo podejście drugie tym razem zakończyła się pełnym sukcesem – a przynajmniej nie tak oczywistym jak mogłoby się wydawać, dotarciem na miejsce. Tydzień temu scenariusz był taki. Pobudka sms’owa – „Hej, co z tym Solo, ja za godzinę mogę być gotowa”. Czy potrzeba było coś więcej? Szybkie pakowanie, wciągnięcie tradycyjnej owsianki i w drogę. Niestety na Dworzec Kolejowy Tugu dotarłyśmy o dosłownie kilka minut za późno. Akurat tym razem pociąg przyjechał i odjechał punktualnie. A kolejny dopiero za 3h, teoretycznie wg rozkładu miał być o 13:35. Co teraz? Szybkie kartkowanie przewodnika w poszukiwaniu nowej destynacji. Padło na Kaliurang, terminal z którego miały odjeżdżać busiki teoretycznie nie znajduje się daleko od Tugu więc ruszyłyśmy w jego poszukiwaniu (oczywiście tradycyjnie piechotą, co nadal wszystkich dookoła szokuje;)). Niestety na miejscu okazało się, że żaden z kilkunastu busów do Kaliurangu nas nie zawiezie, a panowie kierowcy wydawali się nawet dość zakłopotaniu pytaniem o tą trasę. Wskazali tylko, w którą stronę trzeba nam się na Kaliurang kierować – nie wiem czy przypuszczali, że nawet tam dojdziemycpiechotą czy może należało łapać transport na ulicy. Zaczęłyśmy więc iść we wskazanym kierunku w nadziei, że może spotkamy na swojej drodze inny dworzec albo inne rozwiązanie. I rzeczywiście jedno „rozwiązanie” znalazło nas samo dość szybko. Pewna Pani W Średnim Wieku, która mogła się pochwalić posiadaniem samochodu "z dużą paką", zaproponowała, że nas na niej podwiezie. Za jedyne 200 000 Rp, czyli tyle co taksówka za dwa razy dłuższą trasę do Selo. Grzecznie więc podziękowałyśmy i wycieczka po marudzeniu jeszcze przez kilka minut zakończyła się w najbliższym warungu. Nasz total fail usprawiedliwić mogę  tylko tym, że była to niedziela 13tego…  A! Zapomniałam wspomnieć o nieco groźnie wyglądającej manifestacji przeciwko Barakowi Obamie przez której środeczek przejeżdżałyśmy autobusem. Mogła mieć coś wspólnego z rozpoczynającym się w kolejnym tygodniu balijskim szczytem państw ASEAN, na którym zaplanowano obecność prezydentów Australii, Chin, Indii, Japonii, Korei Południowej, Rosji oraz USA właśnie. A dokładnie w tym samym czasie kiedy autobus przedzierał się przez tłumek, w przewodniku przeczytałyśmy, że Solo słyniez antyzachodnich manifestacji i jest jednym z najbardziej konserwatywnych i muzułmańskich miast w Indonezji … . 

Za drugim podejściem jednak udało się dojechać, chociaż nie obyło się bez małego opóźnienia. Na szczęście PKP przyzwyczaiło nas do tego, że rozkład często mija się z prawdą. I to dość znacznie. Inne podobieństwa? Pociągi do złudzenia przypominają nasze interregio albo te z Kolei Mazowieckich. Plastikowe siedzonka, trochę obdrapane. Niektóre okna nie dają się otworzyć więc gdyby nie klimatyzacja (tutaj wyprzedzają PKP) można by się udusić, bo ludzi podróżujących pociągami jest całkiem sporo. I podobnie jak w Polsce – kto pierwszy ten lepszy, a że już nie raz widziałam jak Indonezyjczycy przepychają się np. do autobusu, strategicznie zajęłam w miarę bezpieczną pozycję, która pozwoliła mi wskoczyć do środka nie staranowana przez spory tłumek. Jednak mamy tutaj nad innymi przewagę, a Krysia ze swoimi ponad 170 cm wzrostu ma ją na pewno – kiedy w drodze powrotnej poczekałyśmy aż wszyscy załadują się już do pociągu i same zaczęłyśmy wchodzić do środka, pojawił się znienacka jeszcze jeden Indonezyjczyk i bezczelnie zaczął przepychać się przed nas za co dosięgło go długie ramie Krysiowej sprawiedliwości. Wyciągnęła tylko rękę i zablokowała go przedramieniem – zaskoczona mina bezczelnego pana była bezcenna, a jego ego musiało bardzo ucierpieć. Podróż pociągiem nie różni się więc wiele od tej w Polsce, może głównie ceną. Za trasę Yogyakarta – Solo zapłaciłyśmy 10 000 Rp (ok. 5pln), cena biletu w pociągu „eksekutif” to 20 000 Rp, nie wiem jakie wiążą się z tym udogodnienia, ale myślę, że Polakom bardzo przypadłby do gustu tańszy pociąg, którym jechałyśmy. Można poczuć się jak w domu.


W Solo, po otwarciu drzwi klimatyzowanego wnętrza pociągu od razu zaatakowało nas uderzenie gorącego powietrza. W lejącym się z nieba żarze, dzierżąc w ręku mapę i z uzupełnionym zapasem wody w plecaku ruszyłyśmy zobaczyć największe atrakcje miasta. Oczywiście tradycyjnie wszędzie na piechotę więc miałyśmy okazję obejrzeć spory kawałek miasta.





Co nas przede wszystkim podczas tego spaceru uderzyło to totalna pustka na ulicach, momentami brakowało tylko toczących się roślin niczym z westernu i świszczącego wiatru. Dlatego zadziwić mogą trochę liczby – w Solo żyje 520,061 mieszkańców, a gęstość zaludnienia to 11,811.5 os/km2, natomiast Yogya ma 388 088 mieszkańców i porównywalną gęstość zaludnienia 11941 os./km² , a wydaje się być znacznie bardziej ruchliwa i żywa! Solo sprawiało wrażenie opuszczonego, wymarłego miasta.


"Atrakcja turystyczna", od której zaczęłyśmy także nie przeżywała oblężenia przez tłumy turystów. Pałac Mangkunegaran wzniósł w 1757 roku książę Raden Mas Said, który w tym samym roku podpisał porozumienie z Holenderską Kampanią Wschodnioindyjską (VOC). Na mocy tego traktatu stał się władcą Sułtanatu Mataram i od tej pory znany był jako Mangkunegara I. Bilet w cenie 10 000 Rp pozwalał nam na zwiedzanie z przewodnikiem, który najpierw tradycyjnie wypytał nas skąd jesteśmy, po co, dlaczego, gdzie jak długo itp. A dopiero potem zaczął opowiadać historię pałacu. Zaczął od krótkiego wstępu na temat „pierwszej Sali”, czyli ogromnej „wiaty” będącej w tej chwili w renowacji. A biorąc pod uwagę leżakujących gdzieniegdzie robotników myślę, że ta renowacja, może potrwać jeszcze kilka ładnych miesięcy. 
 



W pierwszej Sali zazwyczaj miały miejsca oficjalne uroczystości, w których mogli brać udział także mieszkańcy Solo. Następnie oprowadzono nas jeszcze po jednej salce, która okazała się być jedyną dostępną dla zwiedzających w całym pałacu. Niestety tam (pomimo, że wykupiłam sobie pozwolenie na robienie zdjęć) nie mogłam wyciągnąć aparatu więc najciekawszych eksponatów nie udało się uwiecznić. Chociaż ich kolekcja nie porażała raczej swoją ilością i wyjątkowością. Znalazły się tam m.in. prezenty z Europy – głównie pozłacane zastawy stołowe (co ciekawe na każdej filiżance itp. wygrawerowana była rzymska cyfra, dzięki czemu było wiadomo, któremu władcy zostały one podarowane. Obok zastaw stały również misternie zdobione „trzymadełko” na cygara i inne akcesoria do ich palenia. Zaskakująca była kolekcja szklanych figurek z włoskiego Murano. Nie zabrakło również broni – w jednej z gablot długie szable, które książęta nosili podczas studiów na Akademii Wojskowej w Holandii. W innej cała kolekcja tradycyjnej azjatyckiej broni jaką jest kris. Jest to krótki sztylet zwykle o wężykowatej klindze z bruzdami i często małą, haczykowatą wypustką. Współcześnie jest uzupełnieniem oficjalnej garderoby arystokracji. W swoim charakterystycznym „wężowym” kształcie pojawił się dopiero około wieku XIII, jednak jego tradycja sięga aż do prehistorii. Najwcześniej pojawił się na Jawie, w późniejszym okresie pojawiły się różne lokalne odmiany. Każda odmiana mogła być używana tylko przez określoną klasę osób. Kris stanowi obiekt czci niemal religijnej, ofiaruje się mu kwiaty, kadzidła i żywność. Dla nabrania mocy magicznej wbijano kris w ciało węża, sama forma klingi nawiązuje do symboliki węża naga. Czcią darzono również wytwórców, zwanych empu, przypisując im znajomość magii. Wykorzystywali oni, oprócz zwykłego żelaza, również żelazo pochodzące z meteorytów, uzyskując odpowiedni efekt dekoracyjny. Rękojeść dawnych krisów nawiązuje natomiast do postaci ludzkiej. W gablocie znalazły się także znacznie mniejsze krisy przeznaczone dla kobiet, które dla samoobrony trzymały je ukryte we włosach – tak przynajmniej twierdził przewodnik. Ciekawymi eksponatami były także ... pasy cnoty. Wydaje mi się, że w Europie do ich noszenia zobowiązane były tylko kobiet, tutaj do XVII w. „opasywali” się nimi także mężczyźni kiedy wybierali się w jakąś oficjalną podróż, na polowanie itp. Zdjęcia niestety nie mogłam zrobić, ale można mi wierzyć na słowo, że wyglądały przerażająco. Po przejściu się jeszcze przez malutki ogródeczek do altany, w której nadal przyjmuje się ważnych gości wycieczka się skończyła. 
 





Kolejnym punktem programu było Kraton oraz najważniejszy i największy meczet w Solo. Spacer w płonącym słońcu nie należał do najprzyjemniejszych, ale po drodze stwierdziłyśmy, że pod dwoma względami Solo przerasta Yogyakratę. Jest przyjaźniejsze dla pieszych, którzy wyjątkowo mogę chadzać tutaj chodnikami, a nie z duszą na ramieniu dreptać poboczem. Po drugie pieczywo, które wszędzie w Indonezji niczym nie przypomina polskiego chleba, mimo to jest zdecydowanie lepsze niż kupowane w Yogy. Co jeszcze zaintrygowało nas po drodze, a czego z pewnością nie zauważyłybyśmy jadąc np. taksówką to ludzie robiący co kilka metrów ogromne ślubne „standy” ozdobione kwiatami, które sławiły imiona najprawdopodobniej przyszłych małżonków. Podobno 13.11.11 to idealna data i tego dnia odbywało się  w Solo dziesiątki ślubów. Może jest to wytłumaczeniem pustych ulic – wszyscy imprezowali.

 

Trochę tłoczniej zrobiło się w okolicy tutejszego kratonu – jednak niestety nie na tyle interesująco żeby poświęcić temu miejscu dłużej niż klika minut. Podobnie meczet. Całe szczęście, że na tym skończył się nasz turystyczny plan zwiedzania, bo niebo stawało się coraz bardziej pochmurne z minuty na minutę więc strategicznie udałyśmy się w kierunku Dworca. 



Niestety po drodze zaczęło równo lać – cóż pora deszczowa w pełni więc dzień bez deszczu to dzień stracony. Na szczęście miałyśmy parasolki więc dzielnie brnęłyśmy przez lejące się z nieba strugi do przodu, nauczone doświadczeniem z dnia poprzedniego, że ten rodzaj deszczu może trwać dłużej niż kilka minut. Niestety nasza wiedza meteorologiczna jest wciąć dość ograniczona i nie wróżę nam kariery pogodynkek. Po ok. 20 minutach szybkiego marszu, czyli dokładnie przed samym dworcem ktoś tam na górze zakręcił kurek. Podsumowując Solo nie jest naszymi ulubionym miastem na Jawie.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz