poniedziałek, 30 stycznia 2012

Długa droga na Wyspę Kwiatów (Flores)

Tego samego dnia o 3 nad ranem mieliśmy rozpocząć swoją podróż na dworcu w Denpasar. Autokar podjechał natomiast o 7:00, totalnie zapchany. W środku nie było już przestrzeni nawet dla jednej anorektycznej osoby a co dopiero dla kilkunastu zdrowo odżywionych. Żeby zrobić dla nas miejsce organizator tej marnej wycieczki kazał przesiąść się kilku Indonezyjczykom i poupychał ich po kilku na jednym siedzeniu. Co nie zachwyciło nie tylko ich, ale nam równie ten pomysł mocno się nie spodobał. Kiedy wciśnięci na rozsypujących się fotelach usiedliśmy, nasze bagaże zaczęto wrzucać na dach, co biorąc pod uwagę, że mieliśmy jechać około dwóch dni w porze deszczowej mało nam się spodobało. Ostatecznie nasze wielkie plecaki wtargaliśmy do środka, ustawiając je w przejściu pomiędzy fotelami. Powodowało to oczywiście, że za każdym razem chcąc wyjść na zewnątrz trzeba było je przerzucać na siedzenia. Sam autokar klasy „super exekutif” był brudnym, śmierdzącym i zdezelowanym autobusem, w którym podróżowania nie życzę nikomu.  Klima ledwo zipała, a zapachy ok. 40 osób podróżujących z nami były dość intensywne. Nie wspominając już o tym, że mieszkańcy tego pięknego kraju są strasznymi brudasami i robią wokół siebie niewyobrażalny bałagan. Ostatecznie i tak mieliśmy więcej szczęścia niż klika osób, które nie zmieściły się już do środka i musiały zostać w Denpasar. W tym chłopiec, z którym jakiś czas gawędziliśmy na dworcu. Pierwszy raz od półtora roku wracał do domu na Flores, żeby spędzić tam Boże Narodzenie.
nasz autokar super eksekutif (fot. by Krysia)
Cała podróż urozmaicona była ciągłym poszukiwaniem pozycji, w której da się wytrzymać na dłużej i chociaż na moment usnąć. Dodatkowo walczyłam jeszcze z utrzymaniem w ryzach rozczłonkowanego fotela, którego oparcie nie chciało współgrać z siedzeniem. Co było ciężkie do zrealizowania jadąc przez Sumbawę, gdzie większość dróg jest dopiero w planach, a na tych zastanych autobusem trzęsie tak, że mój fotel co chwila się rozjeżdżał. Żeby było jeszcze atrakcyjniej w Bimie kazano nam się przesiąść do wesołego, kolorowego i zdezelowanego bemo. Dla części osób nie wystarczyło już miejsca na siedzeniach, ale hej jesteśmy w Indonezji! Czy to jakiś problem? Po chwili dostawiono dla nich … plastikowe taboreciki! Kiedy myśleliśmy, że już gorzej być nie może i teraz czeka nas już tylko wspaniała podróż promem, na którym będzie można wreszcie wyciągnąć nogi czekała nas kolejna niespodzianka.

Po  dotarciu do Sape okazało się, że promów nie ma. Przedstawiciel przewoźnika, który „powitał” nas po wydostaniu się z busika oświadczył, że ze względu na protesty promy od kilku dni nie pływają i nie wiadomo kiedy znowu wyruszą, ale może nam załatwić łódź, którą dostaniemy się na Flores. Oczywiście początkowo mu nie uwierzyliśmy, odebraliśmy część pieniędzy i ruszyliśmy na wywiad wśród pracowników portu. Jednak po kilku minutach okazało się, że to prawda. Promów nie ma. Na szczęście nie byliśmy jedynymi bule uwięzionymi w Sape. Okazało się, że od kilku dni jest tu ich spora grupa próbująca wykombinować jakieś wyjście z niesympatycznej sytuacji. A od mijanego policjanta stojącego przy wyjściu z portu usłyszeliśmy również, że nie powinniśmy więcej wchodzić na ten teren, bo nie jest to dla nas bezpieczne. Co zobrazowała przejeżdżająca obok ciężarówka pełna wymachujących meczetami i flagami ludzi. Po rozmowie z białymi okazało się, że jeden z mieszkańców Sape ma łódź rybacką, którą za 200 000 Rp możemy popłynąć do Labuan Bajo. Pozostało nam wybrać czy chcemy płynąć starą łodzią, bez kamizelek ratunkowych (nie wspominając już o szalupach), czy zostać w miasteczku, gdzie atmosferę można było ciąć nożem (lub bardziej adekwatną do sytuacji maczetą). Żeby podjąć decyzję podróżujący z nami kolega wybrał się do portu żeby zobaczyć jak rzeczona łódź wygląda. Nie zajechał jednak daleko, kiedy spotkał również uwięzionego w Sape Egipcjanina. Od niego Adam dowiedział się, że według niego łódź wygląda w porządku (pracował wiele lat na łodziach) i zdecydował się płynąć. A więc my również. Ta krótka wymiana opinii spowodowała, że nigdy nie pakowałam się tak szybko. Do odpłynięcia łodzi pozostało nam 15 minut kiedy przypomnieliśmy sobie, że należy zapłacić za hostel, a że spędziliśmy w nim 2h i skorzystaliśmy jedynie z prysznica postanowiliśmy zapłacić wyłącznie część pieniędzy. Co niemal spowodowało wojnę między nami, a pracownikiem hotelu, który próbował nawet zamknąć drzwi. Udało nam się wydostać z hotelu, jednak głośna wymiana zdań trwała jeszcze przed budynkiem dobre kilka minut. A czas mijał. W końcu postanowiliśmy po prostu odjechać. Jak wariaci, modląc się, żeby tylko zdążyć na statek, pędziliśmy do portu. A nasza wycieczka musiała wyglądać przekomicznie. Część osób z ogromnymi plecakami i przejętymi twarzami jechała na motorach, a z nimi z zaciśniętymi zębami siedziała w bryczce reszta grupy i bezsilnie próbowała przyspieszyć przejażdżkę. Koń jednak nie znał całej napiętej sytuacji i zdawał się nie przejmować. Przed łodzią czekamy na resztę i niemal równocześnie pojawia się pracownik hotelu oskarżając nas, że nie zapłaciliśmy mu nic za skorzystanie z pokoi. Zaczynami się więc ponownie kłócić. Dość głośno. Indonezyjczyk oskarża także o oszustwo Egipcjanina, co dementuje kierowca jednego z naszych ojeków. Wywołuje to salwę śmiechu i automatycznie pan z hotelu traci wiarygodność. Jednak kiedy przyjeżdża reszta naszej grupy okazuje się, że nasze pieniądze nie zostały wręczone… . Zastanawiamy się co robić. Wcześniej bardzo głośno i nerwowo twierdziliśmy się że pieniądze zostały wręczone. Teraz okazuje się że nie. Ostatecznie kiedy krzyki trochę ucichły ładujemy się na łódź A Adam dyskretnie podaje pieniądze mężczyźnie, za co on grzecznie dziękuję i nas przeprasza … o co tu chodzi?!

Żegnamy Sape

Sape


łódź do Labuan Bajo
A łódź? Nie ma oczywiście kamizelek ratunkowych, cały pokład pokrywa słoma i setki kilogramów przeróżnych towarów. Oprócz naszej gromady bule na łodzi płynęła też całkiem spora grupa Indonezyjczyków, jak widać nie tylko nam zależało na spędzeniu Świąt na Flores. Rozłożyliśmy się więc na słomie, pod przepiękną, acz z lekka dziurawą plandeką. I chociaż mi przypadło zaszczytne miejsce obok znerwicowanej kury to sama podróż okazała się być bardzo miła. Co mnie więcej w połowie drogi uległo niestety zmianie. Chmury, silny wiatr, a w końcu spory deszcz spowodowały, że spanikowana siedziałam pod płaszczykiem przeciwdeszczowym i bałam się nawet spod niego wyjrzeć. Na szczęście nie był to sztorm 10 w skali Beauforta więc po kilku godzinach pogoda się uspokoiła i dalej dziarsko płynęliśmy w totalnej ciemności. Nie zdawałam sobie wcześniej sprawy jak ciemno musi być nocą na pełnym morzu. Niesamowite wrażenie. Po ok. 8 godzinach podróży na horyzoncie zaczęły migać światełka z Labuan Bajo, powoli się zbliżaliśmy. A z naszej słomianej łodzi zeszliśmy w porcie prawie jak nielegalni imigranci. Po ciemku (pierwszy raz przydała się czołówka) i nie schodząc bezpośrednio na molo, tylko "abordażując" inną stojącą w porcie łódź. Ale najważniejsze, że wymęczeni po tych kilku męczących dniach byliśmy na suchym lądzie.

Na miejscu mieliśmy na szczęście swojego białego człowieka, który zorganizował nam hotel, bo po takiej podróży i tak późno wieczorem byłoby to kolejne ciężkie zadanie. Naszym sprzymierzeńcem była Agnieszka, kolejna studentka z Darmasiswy mieszkająca w Singarajy na Bali. W Labuan Bajo znalazła się, bo podobnie jak my korzystając z przerwy świątecznej postanowiła eksplorować wyspy Nusa Tenggara. Jednak miała jeszcze mniej szczęścia. Na Flores miała dwa wypadki na skuterze, w tym drugi tak poważny, że uniemożliwił jej dalsze podróżowanie, czekała więc w Labuan na prom na Bali.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz